Być jak bankomat w Maroku

Ostatnio często napotykam dyskusje na temat tego, jak (biali) turyści są traktowani w Maroku, szczególnie w popularnych turystycznie miejscach. Zainspirowana wymianą myśli, jaką miałam na ten temat z Kasią, która prowadzi rewelacyjnego bloga U mnie w Marrakeszu, postanowiłam dorzucić swoje trzy grosze do tej dyskusji.

Otóż nie przeszkadza mi bycie traktowaną jak bankomat i płacenie więcej


Zanim pójdę dalej, małe wyjaśnienie: ten tekst skupia się na problemie przepłacania za różne produkty i usługi przez turystów. Nie chodzi mi tutaj o oszustwa, wymuszenia, tzw. false guides, naciągaczy w taksówkach ani nic innego co naraża turystę na potencjalne niebezpieczeństwo (np. ryzyko zostania zaprowadzonym/wywiezionym w nieznane i potencjalnie niebezpieczne miejsce z którego nie da się wydostać samemu bez wręczenia żądanej sumy przewodnikowi/kierowcy). Nie chodzi mi też o oszustów sprzedających podrobione (i potencjalnie szkodliwe) produkty takiej jak podkolorowany olej spożywczy jako kosmetyk, podrobione przyprawy itd. I na koniec: nie chodzi mi też o upierdliwych naganiaczy, gdyż nie znoszę być nagabywana i bardzo cenię sobie przestrzeń osobistą.


Wracając do tematu. Wiele osób zauważa, że biali turyści w Maroku (chociaż podejrzewam, że nie tylko tam), są często narażeni na zawyżanie cen np. w sklepikach w soukach. Coś co dla lokalnego nabywcy kosztuje 50 dirhamów (zaokrąglając: jakieś 5 euro), dla nas kosztuje 100 albo 150. Często spotykam się z oburzeniem i negatywnym odbiorem tego zjawiska.

Ja nie mam z tym problemu. Wychodzę z założenia, że jeśli stać mnie żeby na jedną podróż do Maroka wydać więcej niż średni Marokańczyk zarabia w dwa miesiące (nie mówiąc już o tym ile czasu zajmie mi zarobienie równowartości jego rocznego wynagrodzenia), nie muszę robić oszczędności na jego źródle utrzymania. Nawet jeśli cena, którą zapłacę, jest wyższa niż ta, którą zapłaci lokals – to co z tego? Moje zarobki i mój styl życia są prawdopodobnie o wiele wyższe, dlaczego nie miałabym zapłacić trochę więcej? Ubędzie mi?
Tak, straszna ze mnie lewaczka wychodzi.
Ale ja wiem, że raczej nie zbiednieję od tych dodatkowych kilku euro – a dla tego człowieka, to może być obiad na stole albo książki do szkoły dla dzieci. Bo tak jak napisała Kasia: wielu sprzedawców na bazarach w Marrakeszu nie dostaje stałej pensji – wyłącznie procent od utargu. Ludzie pracują bez umów, bez ubezpieczeń, bez składek na emerytury. Nazwijcie to kompleksem dobrobytu jeśli chcecie, ale biorąc to wszystko pod uwagę, naprawdę nie mam problemu, żeby zapłacić więcej.

Koś może powiedzieć ale ten przedmiot nie jest wart takiej ceny.
Tyle, że nie ma czegoś takiego. Nic, poza może samym pieniądzem, nie ma jednej obiektywnej wartości. Wszystko jest warte tyle, ile ktoś jest gotów za to zapłacić (zrehabilitowałam się trochę za to lewactwo?). Jest co najwyżej jakaś standardowa cena rynkowa, która jednak może się zmienić w zależności od wielu czynników począwszy od najprostszych jakimi są popyt i podaż – po właśnie gotowość danej osoby do zapłacenia jakiejś ceny. Kiedy na początku pandemii było ciężko z dostępnością maseczek, byliśmy gotowi płacić za nie kilkukrotnie więcej niż teraz. Niektórzy płacą tysiące dolarów za torebkę, która ma właściwe logo, co dla innych jest kompletnie niezrozumiałe. I tak dalej.

Wchodząc do sklepu jako turyści, żeby kupić dywan, zestaw do herbaty czy cokolwiek innego, mamy możliwość zdecydować, czy podana cena jest dla nas do przyjęcia, czy nie. Mnie w tym momencie nie interesuje, czy gdyby do tego samego sklepu weszła moja teściowa, usłyszałaby inną cyfrę. Skupiam się na tym, czy jestem gotowa zapłacić tę, którą podano mnie. Nie zapominajmy też, że w Maroku standardem, w miejscach takich jak souk, jest targowanie się. Nikt się nie obrazi, wręcz przeciwnie. A jak dobrze ponegocjujecie, zejdziecie z ceny „dla turysty” na cenę „dla lokalsa”. Polecam korzystanie z tej opcji tym, którzy uważają, że padają ofiarami niesprawiedliwego zawyżania cen. Albo w ogóle każdemu, w ramach poznawania lokalnej kultury. Chociaż ja osobiście nie jestem fanką tego procesu, bo zawsze mam poczucie, że dla swojej satysfakcji z „wygranej” i zaoszczędzenia paru euro, być może pozbawiam kogoś połowy jego dziennego zarobku.

Jest mi zwyczajnie, po ludzku głupio to robić.

Subiektywny przewodnik po Marrakeszu część 2: Dar el Bacha

Drugie miejsce, które chciałabym Wam zaproponować do zwiedzania w Marrakeszu to  Dar el Bacha czyli pałac paszy (albo jak mówi moja marokańska i francuska rodzina: dom Basi) – piękny, wzniesiony w 1910 pałac o typowej marokańskiej architekturze riadu*. Znajduje się w Medynie, w dzielnicy Mouassine i bez problemu znajdziecie go na każdej mapie google. Jest nawet spora szansa, że korzystając z nawigacji w telefonie, dojdziecie bez problemu do celu (chociaż gwarancji nie ma, nawigacja gubi się w medynie). W przeciwieństwie do wielu innych miejsc w samym środku medyny, do tego pałacu dotrzecie też taksówką.

*Riad to budynek na planie kwadratu/prostokąta z ogrodem po środku na środku i okalającymi go pomieszczeniami.

Jako że mieszkał tu Thami El Glaoui – pasza Marrakeszu (taki dygnitarz państwowy), Dar el Bacha jest niesamowicie okazały. Ma wiele pomieszczeń i pawilonów i podobno jednym z celów zbudowania go było robienie wrażenia na gościach – jeśli pytalibyście mnie o zdanie: na pewno spełnia tę funkcję doskonale do dziś. Pasza miał tu takich gości jak Winston Churchill, Charlie Chapin, czy Josephine Baker.

Część pomieszczeń jest niedostępna dla zwiedzających, gdyż w dalszym ciągu służy funkcjom państwowym. W tych częściach, które można zwiedzać, w oczy rzucają się przede wszystkim absolutnie przepięknie rzeźbione ściany, podcienia, kolumny, drzwi i sufity. Są one zdobione tadelaktem (ręcznie wykonanym ozdobnym wapiennym, polerowanym, wodoodpornym stiukiem typowym dla okolic Marrakeszu), rzeźbionym drewnem cedrowym i płytkami zelije z okolic Fezu, z których niektóre mają unikalne i już nieprodukowane wzory. Elementy drewniane nie tylko są przepięknie rzeźbione, ale także bywają też zabarwione naturalnymi barwnikami takimi jak szafran, mak czy indygo.

Wewnątrz ścian biegnie dodatkowo system odprowadzania wody, którego fragmenty można zobaczyć przy samej podłodze w postaci otworów, które wyglądają jak drzwiczki do domku Jerry’ego.

Dar el Bacha jest uznawany za podręcznikowy przykład marokańskiej architektury i rzemiosła, ale także wskazuje się pewne wpływy europejskie. Naleciałości włoskich upatruje się w oknach i drzwiach, w systemie grzewczym ukrytym w ścianach prywatnych apartamentów i w szachownicy na podłodze części pomieszczeń.

Jeśli chodzi o pomieszczenia, które możemy obejrzeć w Dar el Bacha, to jest tu bardzo duży hammam cały w płytkach, douria czyli kwatery służby, biblioteka (nie, nie ma w niej książek), czy harem. Jest tu też sklep z kawą i kawiarnia, która szczyci się tym, że serwuje wszystkie rodzaje kawy z całego świata. Budynek przekształcono w 2015 w Musée des Confluences, więc część pomieszczeń pełni teraz rolę sal wystawowych, prezentujących marokańską sztukę i myśl techniczną.

Astrolabium – astronomiczny przyrząd służący do nawigacji

(kliknij na zdjęcie żeby je powiększyć)

Jak wspominałam, każdy riad ma w swoim sercu ogród, z którego wchodzi się do większości otaczających go pomieszczeń.. Ze względu na specyficzną architekturę (mury otaczające ze wszystkich stron i pochłaniające nadmiar promieni słonecznych), a często także specjalny system nawadniania, ogrody wewnątrz riadów cieszą oko piękną, nasyconą zielenią. To z niego wchodzimy do większości pomieszczeń. Na środku jest fontanna, a otaczają ją między innymi drzewka pomarańczowe. Ściany i kolumny – tak samo jak wewnątrz – zdobione są płytkami i wapiennymi oraz cedrowymi płaskorzeźbami.

(kliknij na zdjęcie żeby je powiększyć)

Wejście do Dar el Bacha kosztuje 60 dirhamów (dla cudzoziemców). Muzeum jest czynne codziennie poza poniedziałkiem.

 

Mój subiektywny przewodnik po Marrakeszu część 1: Menara Garden

Dotąd byłam w Maroku 4 razy i przy tej okazji udało mi się zwiedzić całkiem spory kawałek tego kraju. Byliśmy w Rabacie i Sale, Tangerze, Tetuanie, Chefchaouen, Fezie, Marrakeszu i Agadirze. Na liście miejsc do obejrzenia mam jeszcze sporo pozycji, ale póki co moimi ulubionymi miejscami są Chefchaouen i Marrakesz.
W tym drugim najbardziej kocham medynę: mogłabym naprawdę bez końca chodzić po soukach: przypatrywać się sklepikom, wąchać stosy przypraw i pęczki mięty oglądać cudowną marokańską ceramikę (w końcu kiedyś pojadę z pustą walizką i przywiozę sobie komplet talerzy!), niesamowitą robotę w drewnie, pięknie skrzące się kryształkami kaftany i kolorowe babouche. Kiedyś pokażę Wam zdjęcia, jeśli chcecie.
Poza soukami uwielbiam w Marakeszu te rdzawe/okrowe budynki pod kobaltowym niebem (to naprawdę robi wrażenie, bo WSZYSTKIE budynki w mieście mają dokładnie taki sam kolor), szerokie aleje wysadzane palmami i widok gór Atlas na horyzoncie i życie tętniące na ulicach, gdzie kobiety w niqabach chodzą ręka w rękę z kobietami w krótkich sukienkach. Nieco mniej mam entuzjazmu dla ruchu ulicznego, ale to zupełnie inna historia.
Jest kilka miejsc, które zrobiły na mnie wrażenie podczas zwiedzania i z czasem opowiem Wam o niektórych.
Dziś chciałabym pokazać Wam jedno z moich najulubieńszych miejsc. Nazywa się Menara Gardens i jest parkiem czy też ogrodem botanicznym w formie gaju oliwnego.

Pochodzenie i znaczenie nazwy (swoją drogą niedaleko jest największe centrum handlowe Marrakeszu: Menara Mall i lotnisko także Menara) nie jest do końca znane, ale prawdopodobnie ma coś wspólnego ze światłem (anara znaczy świecić) i latarnią morską (manara). Chociaż jest też teoria, że nazwa nawiązuje do minaretu meczetu Kutubija.
Menara Gardens pochodzi z XII wieku (tak: dwunastego), a jego prostokątna płaszczyzna wyraźnie odcina się szarawą zielenią liści oliwnych od rdzawych budynków miasta na powierzchni jakichś 100 ha. Chociaż kiedy powstawał, raczej nie odcinał się za bardzo od miejskiej zabudowy, gdyż wtedy ulokowany był na obrzeżach miasta.
Przez środek parku, na obu osiach, biegną alejki spotykające się na środku, gdzie stoi XIX wieczny pawilon. Obok niego jest wielki basen z wodą do irygacji roślin, która pochodzi aż z odległych o 30-40 km gór, a rozprowadzana jest przy pomocy dość skomplikowanego systemu kanałów. Czasem można zobaczyć końcowy efekt w postaci strumyczków ciurkających pomiędzy drzewkami oliwnymi.

Wzdłuż głównej, najszerszej, alejki poustawiane są ławki i kramy z pamiątkami. Poza tym są tam prawie same drzewa oliwne (i palmy – wiedzieliście, że w Marrakeszu nie wolno ścinać palm?), które co roku owocują. Kiedy przyjdzie czas zbiorów, zwyczajowo około 10% owoców zostaje na drzewach żeby każdy mógł sobie je zerwać. Jeśli dobrze się przypatrzycie, zobaczycie tu i ówdzie małe tabliczki, mówiące w którym roku dany kwartał oliwek został zasadzony. Niektóre drzewka mają setki lat i są naprawdę pięknie rozrośnięte! Wiele osób mówi, że Marrakesz przytłacza intensywnością ruchu i ilością ludzi. Chodząc po parku Menara wystarczy zejść z asfaltowej alejki i zanurzyć się w gliniastych przejściach między drzewkami żeby całkowicie zapomnieć, że jest się w wielkim, tętniącym życiem mieście. A jeśli dopisze widoczność, można zobaczyć góry Atlas majaczące na horyzoncie.

Ten wpis powstał w 2019 roku. W treści i poniżej możecie zobaczyć zdjęcia, których używałam wtedy, a na końcu dodałąm te zrobione w tym roku.

 

Idź się leczyć! W Maroku

Sezon wakacyjny w pełni, COVID chwilowo w lekkim odwrocie, a turystyka trochę powstaje z kolan. Coraz więcej ludzi wybiera się znowu do Maroka, niektórzy po raz pierwszy. W związku z tym zaprosiłam do współpracy moją Szwagierkę, która jest Panią Doktor i przygotowałam dla Was kilka podstawowych informacji dotyczących chorowania i leczenia się w Maroku.

Lecz się sam

Pierwsza odpowiedź, jaką uzyskałam na moje pytania dotyczące leczenia się w Maroku od S. (to od „szwagierka”) brzmiała „najlepiej przywieźć własne leki”. Jako, że Polska plasuje się w czołówce Europy jeśli chodzi o leczenie się na własną rękę, nie sądzę żeby dla kogokolwiek stanowiło to problem 🙂


Co do zasady nie ma problemu z wwożeniem leków do Maroka. Wszystko co nie zawiera substancji nielegalnych (jak np. konopie), można mieć – oczywiście na użytek własny. W teorii, jeśli wieziecie ze sobą leki wymagające recepty, lepiej tę receptę mieć ze sobą, ale o ile wiem, raczej nikt tego nie sprawdza. No chyba, że korzystacie z bardzo specyficznych leków zawierających opiaty czy inne substancje bliskie narkotykom, wtedy jednak lepiej się zabezpieczyć.

Tyle tytułem wstępu, teraz pomyślmy co – poza lekami, które bierzecie regularnie – warto wrzucić do wakacyjnej apteczki.

Faraon atakuje w Maroku

Jednym z najczęstszych pytań dotyczących potencjalnych problemów zdrowotnych w krajach Afryki Północnej (i nie tylko) jest słynna zemsta faraona, czyli po prostu reakcja przewodu pokarmowego na nieznane bakterie obecne m.in. w wodzie. Są ludzie, którzy nie wierzą w jej istnienie. Są też tacy, jak moja osobista Mama, na której faraon (albo jakiś inny monarcha) mści się nawet w innych krajach Europy.

Moja S. twierdzi, że najpopularniejszymi problemami zdrowotnymi dotykającymi turystów w Maroku są te związane z układem pokarmowym.

Jeśli wiecie, że was to nie dotyczy, spokojnie możecie pominąć ten akapit.

Ci z nas, którzy są podatni na podstępne knowania egipskiego władcy, mogą się spróbować zabezpieczyć. Już dwa tygodnie przed wyjazdem można zacząć brać probiotyk* – i kontynuować zażywanie go aż do końca wakacji. Na wyjazd warto spakować leki takie jak Nifuroksazyd* i Smecta*. Podczas pobytu dobrze jest unikać picia wody z kranu, napojów z lodem (kostki lodu = woda z kranu). Najostrożniejsi mogą też nie jeść świeżych warzyw i owoców – przynajmniej tych, których nie obiera się ze skórki. Warto też ostrożnie podchodzić do street foodów. Wiem, że wiele osób z nich korzysta i żyje. Wiem też, że inni korzystają i nadal żyją, tylko przez jakiś mniej komfortowo i w bliskiej relacji z toaletą 🙂

…wilk też

Pamiętacie powiedzonko Nie siadaj na zimnym bo dostaniesz wilka? Nie do końca wiadomo, czym jest ten wilk, ale jedną z interpretacji jest zapalenie pęcherza lub inne infekcje układu moczowego czyli UTI. Z tego co mówi S. – bardzo częste w Maroku. Toalety publiczne w tym kraju bywają różne. Jedne nie odbiegają standardem od znanych nam w Polsce dworców czy centr handlowych, inne… cóż, inne odbiegają. Możecie się na przykład spotkać z wiaderkiem zamiast spłuczki i… papieru toaletowego. Bo w krajach muzułmańskich popularne jest podmywanie się zamiast podcierania. Czasami wiaderka napełnia się z kraników zainstalowanych nad podłogą kabiny, a czasami z beczek… naturalnie zarówno beczki jak i wiaderka nie są bynajmniej jednorazowego użytku. Nikt ich też regularnie nie dezynfekuje. Ja z nich nie korzystam (chusteczki przy sobie to must), moja S także – ona w ogóle unika toalet publicznych w Maroku właśnie ze względu na stan ich higieny.
No więc ze złapaniem takiej infekcji trzeba się w Maroku liczyć, a – co ważne – jedyne leki, którymi najczęściej leczy się tę przypadłości i które znajdziecie w aptece to antybiotyki. Dlatego dobrze jest mieć ze sobą jeden z dostępnych w Polsce bez recepty preparatów takich jak Furaginum*.

Co już w Maroku?

No a co jeśli rozchorujecie się w Maroku i nie macie żadnych leków?
Na tę okoliczność przygotowałyśmy dla was nazwy kilku najbardziej podstawowych preparatów, które możecie kupić bez recepty w marokańskich aptekach*:

  • Smecta+intetrix for diarrhea (na biegunkę)
  • Spasfon for cramps (na skurcze)
  • Omiz: omeprazole for stomach ache (na ból brzucha)
  • Eucarbon for constipation (na zaparcia)
  • Doliprane=paracetamol
  • Mucol sirup for cough (syrop na kaszel)
  • Quinolones – UTI (infekcje układu moczowego)/antybiotyk

Na dzień dzisiejszy w teorii antybiotyki są w Maroku dostępne bez recepty (chociaż nie w nieograniczonych ilościach), natomiast farmaceuta może odmówić ich sprzedania jeśli jej nie posiadacie – to jednak raczej dotyczy tych rzadziej stosowanych. Naturalnie z farmaceutą właśnie, zawsze możecie (i powinniście!) skonsultować swoje objawy i poprosić w o pomoc w dobraniu leku.

Swoją drogą wiecie co jeszcze jest dostępne w Maroku bez recepty? Pigułki dzień po – na przykład Norlevo albo Ellaone. Ciekawe, prawda?

A gdy apteka nie pomaga?

Jeśli leki dostępne w aptece nie pomagają, zawsze można wybrać się do lekarza. Najlepiej będzie skorzystać z wizyty w prywatnym gabinecie. Jak taki gabinet znaleźć? Są dwie opcje: możecie zapytać w recepcji hotelu/Riadu w którym się zatrzymaliście. W Maroku wszystko działa przy pomocy poczty pantoflowej i znajomości. Niezależnie od tego, czy szukacie lekarza, kobiety, która wykonuje hennę, sprzedawcy ceramiki, przewodnika po mieście, czy czego jeszcze, na pewno osoba, którą zapytacie albo będzie znała kogo trzeba, albo kogoś kto zna kogoś… wiecie o co chodzi.

Jeśli nie chcecie albo nie macie kogo zapytać, możecie poszukać na google maps. Mówię poważnie. To samo rozwiązanie rekomenduje zarówno S. jak i mój Kolega Małżonek. No więc ustawiacie na mapie swoją lokalizację i przeszukujecie okolice pod hasłem „doctor”. Gabinety prywatne rozpoznacie po tym, że mają w nazwie imię i nazwisko lekarza.

Przypadkowe poszukiwania gabinetu lekarskiego w Marakeszu

Do takiego prywatnego gabinetu zazwyczaj nie musicie się zapisywać, możecie wejść z ulicy, ale liczcie się z tym, że trzeba będzie poczekać w kolejce. Za wizytę (w mieście) zapłacicie ok 100-150 dirhamów, czyli jakieś 40-60zł.

Uwaga: Język angielski nie jest w tej chwili obowiązkowy na studiach medycznych w Maroku, więc nie ma gwarancji, że traficie na angielskojęzycznego lekarza.

A co potem?

Jeśli już dostaliście od lokalnego lekarza jakieś leki, zachowajcie receptę (w Maroku się jej nie oddaje farmaceucie), gdyż możecie zostać o nią zapytani podczas opuszczania kraju.

Mam nadzieję, że nasz poradnik okaże się użyteczny, ale że wcale Wam się nie przyda, bo wszyscy będziecie zdrowi. Na wypadek gdybyście jednak nie byli i mieli doświadczenia z leczeniem w Maroku, które uzupełnią to co tutaj napisałąm – koniecznie opiszcie je w komentarzach!


*Nie jestem lekarzem. Moja szwagierka co prawda jest, ale ani nie przyjmuje w Polsce ani nie widziała żadnego z was na oczy. Leki które tutaj podaję są tylko przykładami (te polskie: wziętymi z mojego własnego doświadczenia). Nie traktujcie tego wpisu jako porady lekarskiej, czytajcie ulotki, a najlepiej skonsultujcie się z lekarzem lub farmaceutą.

Moje Wielkie Marokańskie Wesele – tak właśnie było

Jeśli ktoś myśli, że polskie wesela są męczące lub ciężkie, powinien wybrać się na marokańskie. Najlepiej w charakterze panny młodej.
Bo rolą panny młodej na weselu w Maroku jest dostarczenie rozrywki gościom (moim skromnym zdaniem ma im to zrekompensować brak powszechnie dostępnych w dużych ilościach napojów wyskokowych), a robi to ona wg bardzo napiętego harmonogramu, który surowo i bezwzględnie egzekwują Panie do Pomocy (zapamiętajcie je, jeszcze wielokrotnie o nich usłyszycie). Jeśli chodzi o pana młodego to spełnia on rolę czegoś w rodzaju koniecznego, ale niezbyt istotnego akcesorium, plączącego się w okolicach panny młodej.

Negocjacje przedweselne
Po dwóch ślubach w Polsce, właśnie wtedy, gdy osiągnęłam pełną saturację (żeby nie powiedzieć: przesyt) jeśli chodzi o potrzebę celebrowania związku z Szalonym Naukowcem (i wydawania na ten cel pieniędzy) przyszła pora na wymarzone przez moją Teściową wesele w Maroku. Z racji tego, że w tamtym czasie ja mieszkałam w Polsce, a Szalony Naukowiec krążył między mną, a pracą w Niemczech, żadne z nas nie miało czasu na liczne podróże do Maroka. Tym samym to Teściowa zajęła się organizacją całości z nami konsultując tylko najbardziej kluczowe kwestie. Mój mąż na przykład miał okazję obejrzeć i zaakceptować salę, ja: wyrazić sugestie, co do jedzenia. Udało nam się także uniknąć samej ceremonii zaślubin (na czym zależało zwłaszcza mojemu mężowi) oraz widma białej, księżniczkowatej kiecki a la Hollywood (na czym z kolei zależało mnie), a także paru innych „zachodnich” zwyczajów, takich jak rzucanie bukietem.
Absolutnie nie udało nam się zaingerować w kwestię lektyk (ani ich być albo nie być, ani ich ilości), wybór zespołu i wodzireja, a nawet w takie sprawy jak mejkap i fryzura. Chociaż nie, w przypadku tej ostatniej pozostawiono mi pewien wybór – niestety w zakresie bardzo odległym od moich preferencji. Ale jeszcze do tego dojdziemy.
Podobnie nie było szans na jakikolwiek wpływ na ilość przewidzianych dla Panny Młodej strojów. W Maroku panuje pod tym względem ogólna zasada: im więcej tym lepiej – chociaż zazwyczaj nie przekracza się siedmiu sztuk, zwłaszcza podczas wesela jednodniowego. Jak przeczytacie ten post do końca, zrozumiecie czemu.
Nawiasem mówiąc strój, który nosi panna młoda na marokańskim weselu nazywa się takchita, ale nie jest to fason zarezerwowany tylko i wyłącznie na śluby.
Ale wracając do rzeczy: na etapie planowania imprezy powiedziano mi, że będę miała trzy. Teściowa zamówiła je u krawca, a ja nawet mogłam wypowiedzieć się w sprawie koloru jednej z nich (szaleństwo). Z czasem jednak okazało się, że trzy to chyba za mało…
Trzy dni przed
Pierwszą rzeczą jaką zrobiłam po przylocie do Marrakeszu było, naturalnie, zmierzenie czekających już na mnie gotowych, uszytych na zamówienie takchit*, żeby zaraz następnego dnia pojechać z teściową i szwagierką do sklepu wynajmującego akcesoria ślubne aby wypożyczyć kolejne dwie.
Wynajmowanie kiecek i akcesoriów jest dość popularnym rozwiązanie w Maroku z racji kosztów wiążących się z kupnem tego wszystkiego – jedna sukienka sama w sobie to duży koszt, a do każdej dochodzi naprawdę duża ilość biżuterii, nie wspominając nawet o lektykach i takich sprawach
*Jeśli w tym momencie zaczęłyście się zastanawiać jak to mierzyłam gotowe kiecki, skoro nie było mnie przy zamawianiu ich, o żadnych przymiarkach nie wspominając, to dobrze myślicie!
Teściowa zamówiła je sama, nie spytawszy mnie nawet o wymiary – możecie sobie wyobrazić z jakim stresem to się dla mnie wiązało, biorąc pod uwagę, że nie należę do osób o filigranowej budowie, na których wszystko świetnie leży i jestem tego doskonale świadoma. Na szczęście okazało się, że nie jest to problem, a naturalna forma takchity, która ma postać dość luźnej, prostej szaty, jest raczej uniwersalna rozmiarowo. Jakim cudem do każdej kobiety pasuje jak ulał? Cierpliwości. Czytajcie dalej.
Poza wyborem dodatkowych sukienek, akcesoriów i lektyk, obejrzeliśmy jeszcze salę i zjeździliśmy milion salonów fryzjerskich w poszukiwaniu doczepów w kolorze zbliżonym do moich włosów.
Poza tym wszystko było już przygotowane, dlatego bez zbędnego tracenia czasu przejdźmy wreszcie do samego Dnia Wesela.
Przygotowania
Dla ciekawskich nazwa

Jak mówiłam, nie pozostawiono mi za bardzo nic do powiedzenia w kwestii makijażu i fryzury. Co o znaczy? Ano to, że nie było mowy, że sama się tym zajmę: o nie. Zarezerwowano i mnie i obu szwagierkom wizytę w bardzo wypasionym salonie piękności. Byłyśmy tam na godzinę 16 (impreza miała rozpocząć się ok 20). Najpierw trafiłam do makijażystki. Szłam tam lekko zaniepokojona, gdyż moja karnacja jednak znacząco różni się od kolorytu lokalnych klientek i obawiałam się, że kosmetyki o odpowiednim stopniu bladości (odcień: duch) mogą w ogóle nie istnieć na rynku marokańskim. Muszę powiedzieć, że byłam pozytywnie zaskoczona! Nie dość, że znalazł się odpowiednio jasny podkład, to jeszcze pani makijażystka mówiła po angielsku, skonsultowała ze mną co ma zamiar zrobić i nie próbowała mnie na siłę umalować w typowy dla marokańskich panien młodych sposób (bardzo, bardzo ciemne oko), ale naprawdę zadbała o to aby makijaż pasował do mojej karnacji.
Potem trafiłam na fotel fryzjerki i tu już nie było tak fajnie. Ani nie była miła, ani nie mówiła po angielsku, ani nie była zachwycona, że musi instalować doczepy na moich krótkich włosach. W tym ostatnim akurat się zgadzałyśmy.
To chyba dobry moment żeby wyjaśnić kulisy doczepów.
Jestem i zawsze byłam wielką fanką krótkich włosów. Wiele lat nosiłam fryzurkę pixie i ją uwielbiałam. W momencie, kiedy się zaręczyliśmy, uznałam, że trzeba jednak ciut włosy zapuścić coby mieć jakąkolwiek szansę jakoś je ułożyć tak aby na ślubie, się czymkolwiek od stanu normalnego. Zapuszczałam je więc jakieś 1,5 roku – to nie jest bardzo dużo.
Na pewnym etapie planowania wesela mąż przekazał mi że muszę się liczyć z fryzurą z doczepami. Wiadomość tę przyjęłam źle: krótkie włosy to moja tożsamość i czułam się nieakceptowana i zmieniana siłą na obraz i podobieństwo jakiś wyobrażeń Teściowej.
Rzeczywistość okazała się bardziej przyziemna: obowiązkowym elementem każdego stroju panny młodej w Maroku jest korona lub też tiara. Ciężki obiekt, który po prostu musi mieć solidną bazę, jakiej nie zapewniają krótkie włosy. I tyle.
Niemniej nie byłam zachwycona tym faktem, a aspekty bólowe całego procesu (czułam się jakby fryzjerka próbowała zerwać mi skalp z głowy) nie poprawiały mojego samopoczucia. Ostateczny efekt był jednak raczej zadowalający.
Cały proces (nie tylko mój, moje szwagierki również poddawały się zabiegom upiększającym) trwał ledwie 3,5h. Po wyjściu udałyśmy się prosto na salę – dotarłyśmy tam przed godziną 20, czyli zgodnie z planem, jako że impreza miała rozpocząć się o 20 – to znaczy, że o tej porze spodziewano się przybycia gości, po czym mieliśmy z Szalonym Naukowcem dokonać naszego Wielkiego Wejścia.
Rzeczywistość wyglądała jednak nieco inaczej.

Tak wyglądało wejście do sali weselnej. Byłam bardzo rozczarowana, gdy się dowiedziałam,
że nie będziemy wjeżdżać na tych koniach

Oczekiwanie na Wielkie Wejście
Jak już wiecie marokańska panna młoda ma kilka sukienek, oczywiste więc jest, że sala weselna musi dysponować miejscem, w którym będzie można je spokojnie zmieniać. Pan młody zazwyczaj ma swoją przebieralnię, ale w naszym przypadku był to jeden wspólny pokój – z drugiego korzystały kobiety z rodziny (moja teściowa i szwagierki miały po dwie kreacje). Całe to zaplecze znajdowało się w oddzielnej części budynku sali weselnej, a z salą właściwą (gdzie mieli być goście) łączył je korytarz. Tym samym goście mogli zobaczyć nas dopiero kiedy byliśmy absolutnie gotowi, natomiast my gości nie widzieliśmy prawie wcale – przynajmniej na żywo, bo nasza przebieralnia była zaopatrzona w ekran, który – jak się okazało sporo później – na bieżąco wyświetlał to, co kręcił kamerzysta.
Tam też zamelinowaliśmy się czekając na znak, że pora się szykować do wyjścia (nie będę przecież siedziała i gniotła kiecki). I tak czekaliśmy jakieś 1,5h aż liczba gości osiągnie wymagany pułap. Goście – jak to w Maroku – się nie spieszyli. Kiedy już uzbierało się ich wystarczająco dużo, przyszła pora przywdziać pierwszy strój i ruszyć do boju.

Pierwsza była zielona takchita wyszywana złotymi nićmi – zielony to kolor uznawany w Maroku za królewski i jest zawsze wybierany specjalnie do henny (o której za moment) i dlatego podczas tej części imprezy wszystko było zielone.

Pamiętacie Panie do Pomocy (PdP), o których wspomniałam na początku? Było ich pięć, a sens ich pojawienia się w naszym pokoju przygotowawczym był dla mnie z początku raczej niejasny. Zakładałam, że po prostu założę sukienkę, a one może pomogą mi dopiąć pasek – paski to typowy i kluczowy element każdego uroczystego kobiecego stroju marokańskiego: często są szerokie i sznurowane z tyłu niczym gorset.
Ewentualnie brałam pod uwagę ich pomoc w instalacji tiary na głowie.
Jakże się myliłam!
PdP pełnią na marokańskim weselu rolę absolutnie kluczową. Co tam wodzirej, panna młoda, rodzice, nie mówiąc już nawet o panu młodym! Prawdziwa władza i kontrola nad przebiegiem wypadków leży w rękach Pań do Pomocy. Jak już wspominałam i jak za chwilę się przekonacie, cała impreza toczy się dookoła przebierania i wystawiania na pokaz panny młodej. Już z tego względu do PdP, które za to przebieranie odpowiadają (czytajcie dalej, przekonacie się jak), zarządzają tym samym czasem wszystkich wejść i wyjść – cała reszta, czyli takie nieistotne sprawy jak jedzenie, czy zabawa gości, jest pochodną tego harmonogramu. Po drugie zarządzają także fotografem i kamerzystą: filmować i fotografować wolno tylko wtedy, kiedy one na to zezwolą. Po trzecie zarządzają każdym ruchem pary młodej: dyktują kto, gdzie, kiedy, w jakiej pozycji i jak długo ma stać, siedzieć lub iść. Poza tym przy pomocy bardzo głośno śpiewanej inkantacji anonsują każde pojawienie się panny młodej oraz wiele innych istotnych wydarzeń, nakazując tym samym gościom przerwać to co akurat robili i skupić się na tym co ISTOTNE.
PdP były mocno niezadowolone, że sama założyłam pierwszą takchitę (więcej nie popełniłam tego błędu) i natychmiast obstąpiły mnie ze wszystkich stron z naręczem szpilek i zaczęły układać, dopasowywać, poprawiać i upinać na mnie warstwy stroju. Warstwy bo takchita składa się z dwóch warstw – w przeciwieństwie do kaftanu.
Tak: odpowiedź na pytanie: w jaki sposób strój, który oryginalnie ma formę prostej, luźnej i neutralnej rozmiarowo szaty, leży jak ulał na każdym, kto go włoży, tkwi w odpowiedniej liczbie szpilek.
Po udrapowaniu na mnie materiału, zapięły mi złoty wysadzany zielonymi kamieniami pas (pozbawiając mnie możliwości oddychania), zainstalowały na głowie złotą wysadzaną zielonymi kamieniami koronę (zainstalowały czyli nie tylko położyły, ale przypięły licznymi, strategicznie rozmieszczonymi wsuwkami), a na czole łańcuszek (pozbawiając mnie tym samym w większości możliwości ruchu głową). Następnie zawiesiły mi na szyi wielki, ciężki złoty naszyjnik wysadzany zielonymi kamieniami i pozwoliły samej założyć ciężkie kolczyki (zgadnijcie w jakich kolorach). Na koniec wpięły mi we włosy coś w rodzaju welonu, który spłynął mi po plecach i został poprowadzony przodem aż do ramion i na nich upięty specjalnymi spinkami (co już naprawdę zredukowało ruchomość mojej głowy do zera, bo całość wraz z tymi nieszczęsnymi doczepami koszmarnie ciągnęła).
W międzyczasie przebrał się też Szalony Naukowiec: jasne, kremowe spodnie i (powiedzmy koszula), a na to coś co nazywają jebador, czyli takie, hm, giezło. Oczywiście zielone. Pan młody na weselu marokańskim naprawdę pełni rolę niewiele znaczącego dodatku do panny młodej.
Akt 1. Wielkie Wejście i henna
Kiedy już byliśmy oboje gotowi, PdP (ubrane w tym momencie w zielone kaftany i zielone chustki) zawezwały Kolesi od Lektyki (ubranych w zielone kubraczki i śmieszne czapeczki Mikołaja) oraz rozpoczęły bardzo swoją inkantację Następnie posadziły mnie w zielonej (naturalnie) lektyce i…. znowu zaatakowały szpilkami, żeby ułożyć wszystkie fałdy materiału w optymalny do siedzenia sposób – co pozbawiło mnie jakiejkolwiek możliwości ruchu poza machaniem ręką – to było pożądane, a wręcz oczekiwane. Następnie zostałam obfotografowana i…. zaczęło się. Kolesie od Lektyki mnie podnieśli: najpierw na wysokość mniej więcej pasa (czyli tak jak pozwalały spuszczone wzdłuż ciała ręce), aby potem zarzucić mnie sobie na ramiona. Potem ruszyli w kierunku tej części sali, gdzie byli goście. Mój małżonek miał defilować o własnych siłach przed nami.
Wszystkie doświadczenia z jazdą konną i na wielbłądzie prowadziły mnie do tego momentu w życiu: do bycia zarzucaną na ramiona i balansowania w lektyce na ramionach czterech facetów, którzy tańczyli.
A raczej: podrygiwali.
W ten sposób okrążyliśmy całą salę: ja się uśmiechałam i machałam gościom, ci wiwatowali, a ich żeńska część wydawała z siebie to typowe między innymi dla Maroka wycie (sorry, nie wiem jak to inaczej nazwać), które w marokańskim dialekcie nazywa się zgharit. Jeśli chcecie usłyszeć o co mi chodzi KLIKNIJCIE.
Po kilku takich okrążeniach przyszedł czas na sesję fotograficzną z mężem i najbliższą rodziną: lektyka z ramion Kolesi od Lektyki przeniosła się na ich ugięte kolana, a mąż, teściowie i szwagierki przystawali lub przysiadali obok do zdjęć.
W końcu zostałam (wraz z lektyką) postawiona na podłodze, a PdP rzuciły się odpinać szpilki, abym mogła wstać, wejść po 3 stopniach na specjalne podium dla pary młodej i usiąść na kanapie (zielonej!). Tam zaraz zostałam znowu zaatakowana szpilkami aby dostosować fałdy materiału do tej pozycji. Żaden centymetr materiału nie miał prawa drgnąć.
Potem zaczęła się henna.

Ozdabianie henną dłoni (i ewentualnie stóp) panny młodej to tradycja tak samo popularna w Maroku jak i w Indiach, Pakistanie czy Nepalu. Zazwyczaj przyjmuje albo formę henna night, kiedy w malowaniu biorą udział także inne zaproszone na ślub kobiety, albo jest fragmentem wesela. W tym przypadku panna młoda (czyli ja) siedzi na podium na zielonej kanapie i na oczach wszystkich gości ma robione zdobienia. Po ich nałożeniu bohaterka dnia siedzi sztywno (bo szpilki nie pozwalają jej drgnąć), czekając aż henna wyschnie i eksponując dłonie, a goście podchodzą robić sobie z nią (i panem młodym) zdjęcia.
Ledwo moja henna zaczęła zasychać, już jedna z PdP zabrała się do jej zmywania (za szybko! Prawie nie złapała! Ale kto by tam mnie pytał o zdanie), a potem zdjęto ze mnie szpilki, tak abym mogła wstać: wtedy też PdP ułożyły fałdy mojej kiecki w kolejny odpowiedni sposób i nastąpiła część stojąca sesji zdjęciowej. A dużo ludzi chce robić zdjęcia z panną młodą w każdej pozycji.
Nas koniec zeszliśmy z podium, wolnym krokiem przeszliśmy przez całą salę i udaliśmy się do naszej przebieralni.

Akt 2. Podwójna Lektyka
Tam PdP (przebrane już tymczasem w kremowo-złote kaftany i chusty – tak zostało już do końca) rzuciły się mnie rozbierać. Zarówno zdejmowanie jak i – jak się okazało chwilę później – zakładanie tych sukienek wymagało zarzucenia mi na głowę chustki abym nie wypaćkała czegoś makijażem albo nie rozwaliła fryzury. Naturalnie proces rozbierania zaczął się od zdjęcia „welonu”, odczepienia umocowanej na mojej głowie korony i łańcuszka, zdjęcia paska i reszty biżuterii. Potem przyszedł czas na wyjęcie wszystkich szpilek i wypakowanie mnie ze wszystkich warstw tkaniny aż do bielizny. Wszystkiemu temu towarzyszył ciągły strumień werbalnych i niewerbalnych (PdP nie mówiły w żadnym znanym mi języku, ale gestykulowały nader wymownie) komend: usiądź, wstań, pochyl głowę, ręka tu, ręka tam. Wszystko to odbywało się bardzo sprawnie i w lekkim pośpiechu.
Ledwo pozwoliły mi skoczyć do łazienki zanim zaczęły pakować mnie w następny strój.
Druga takchita była żółta, ozdabiana z przodu kolorowymi kryształkami i perełkami. Towarzyszyła jej kolejna korona, ciężki naszyjnik, wielkie kolczyki i pasek wysadzane kamieniami pasującymi do kryształków na sukience. Proces pakowania mnie w to wszystko i upinania materiału przebiegł bardzo podobnie do poprzedniego razu. Może brzmi to szybko, gdy to czytacie, ale bynajmniej nie trwało to krótko.
Gdy już byłam gotowa, czekała mnie najpierw samotna jazda w dużej, dwuosobowej lektyce – naturalnie gdy tylko do niej weszłam zostałam surowo poinstruowana jak mam usiąść, a potem PdP znowu poupinały fałdy materiału na moich nogach w odpowiedni sposób. Kolesie od Lektyki w międzyczasie także pozbyli się zielonych kubraczków i przebrali się na biało, chociaż nie zrezygnowali z czapeczek Mikołaja. Po chwili dołączył do mnie małżonek w garniturze (jemu także dostała się połajanka odnośnie sposobu siedzenia). Ja już zdążyłam się przyzwyczaić do tego uczucia, ale on nie był zachwycony, kiedy nas podniesiono i robiliśmy tych kilka rund dookoła sali podrygując na ramionach Kolesi od Lektyki.
Kolejne etapy także się powtarzały: szybkie wyjęcie szpilek abym mogła wstać – sesja fotograficzna na stojąco – szpilki zapinane na kolanach na kanapie – sesja na siedząco na kanapie, która tym razem nie była zielona a złota – odpięcie szpilek – spacer do szatni.

Antrakt
Nie dla nas oczywiście, my nie mieliśmy chwili przerwy przez całą noc.
Na ten moment na pewno już ogarniacie mniej więcej rytm w jakim wszystko się działo: okresy, kiedy para młoda była na sali z gośćmi, przeplatały się z okresami, kiedy jej nie było (bo się przebierała). Jak to wszystko miało się do siebie czasowo? Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, czas leciał tak błyskawicznie, że nie miałam nawet, kiedy patrzeć na zegarek. Myślę, że na jedną sukienkę przypadało trochę mniej niż dwie godziny, z czego może 1/3 poświęcona była ubieraniu i rozbieraniu.
Co się działo w przebieralni w tych momentach, już mniej więcej wiecie. Co się działo na sali? Dzięki ekranowi połączonemu z kamerzystą mieliśmy szansę podglądać trochę gości: zajmowali się głównie tańcami do muzyki granej na żywo i oklaskiwaniem wodzireja, który zagrzewał wszystkich do zabawy i jednocześnie śpiewał.
Akt 3. Jedzenie.
Trzecia była takchita w kolorze szafirowego nieba zdobiona srebrnym haftem i kryształkami jak gwiazdy. Do niej oczywiście dopasowana, srebrno-niebieska biżuteria i pasek.

Mąż mój w tym czasie przebrał się w biało-niebieski jebador. Logistyka całego przebierania była identyczna, jednak tym razem dla odmiany wyszliśmy na własnych nogach i udaliśmy się na obchód stolików żeby pozdrowić gości. W tym celu byliśmy prowadzeni przez kogoś w rodzaju mistrza ceremonii (nie mylić z wodzirejem), który później także dyrygował wnoszeniem kolejnych potraw. Przy każdym stoliku zatrzymywaliśmy się na jakieś 15 sekund i ruszaliśmy dalej – raczej ku uciesze ludzi, bo było już grubo po północy, a nikt jeszcze nie dostał niczego konkretnego (poza ciastem, ciasteczkami i owocami) do jedzenia*. Do tych 15 sekund na stolik (no i do licznych sesji zdjęciowych) właściwie ograniczyły się nasze interakcje z gośćmi innymi niż sześć osób, z którymi dzieliliśmy stolik.

Na stoły wieżdża bastila

W końcu dotarliśmy do naszego stołu i usiedliśmy na tronach (jakże by inaczej) i wszyscy dostali długo wyczekiwany obiad.

Porcja bastili

Wnoszenie kolejnych dań było show samym w sobie. Kelnerzy obnosili kolejne naczynia dookoła sali przy dźwiękach specjalnej muzyki. Jeśli śledzicie mnie na instagramie, będziecie mieli okazję zobaczyć jak to wyglądało.
Na pierwsze danie podano rybną bastile**: marokańskie ciasto warka – czyli takie cieniutkie platy jak ciasto filo czy francuskie, tylko jeszcze cieńsze – uformowane w taki jakby placek (pie), wypełnione chińskim makaronem, owocami morza i kawałkami ryby.
Potem była tangia (tradycyjne danie z regionu Marakeszu: wołowina w przyprawach zapakowana do glinianych naczyń, które następnie są zagrzebywane na kilka godzin w gorącym popiele). Na koniec pieczony kurczak. Potem jeszcze deser (ciasto lodowe) i owoce i już znowu spacerowaliśmy przez salę do naszej przebieralni.

Tak wjeżdżała na stoły tangia, a ten po lewej w pelerynie to nasz Mistrz Ceremonii, a po prawej w czerwonych pelerynach: zespół

* Na Marokańskich weselach nie zaczyna się od serwowania posiłku, jak u nas, po pierwsze dlatego, że część gości mogłaby sobie przedwcześnie pójść, ale (wg mnie) także dlatego, że (oficjalnie) nie potrzeba przecież podkładki pod picie.
** niektórzy czytelnicy może pamiętają jak skończyło się moje pierwsze spotkanie z tym daniem – nic dziwnego, że walczyłam przeciwko niemu jak mogłam. Jak widać: bezskutecznie.
Akt 4. Dwie lektyki
Gdy tylko weszliśmy do naszej przebieralni, PdP znowu obstąpiły mnie ze wszystkich stron, i wedle tego samego schematu, przebrały mnie w kreację nr 4: jasnoniebieską, ozdabianą kryształkami i złotymi haftami, której towarzyszyła kolejna złota korona, naszyjnik, kolczyki i pas.

Pan Młody założył w tym czasie kremową jelabę (długą męską szatę z kapturem).
Przyszła pora na lektykę numer 3 (i 4). Tym razem byliśmy noszeni oboje, ale oddzielnie. Ja oczywiście unieruchomiona milionem szpilek powstrzymujących poły takchity od rozjechania się, a mnie od ruszania się. Za to mój mąż wręcz przeciwnie – był bardzo ruchomy, bo pewnym momencie kazano mu (zgadnijcie, kto mu kazał) wstać i balansując na rączkach mojej lektyki – nadal oboje wisieliśmy w powietrzu – pocałować mnie w czoło. Dobrze, że nie spadł, to była niezła akrobacja.
Potem już standardowo: odszpilkowanie – kilka kroków – złota kanapa – znowu szpilki – zdjęcia – wyjęcie szpilek – spacer do przebieralni.
Akt 5. Tort i Wielkie Wyjście
Na ostatni akt tego przedstawienia mój mąż założył (znowu) garnitur, a ja białą takchitę haftowaną na srebrzysto-biało z aplikacjami z perełek. Wyglądała nieco jak kimono, a do niej dopasowane były znacznie delikatniejsze niż wcześniej srebrne akcesoria – chyba najbardziej w moim stylu ze wszystkich: nie było też kolejnej korony, ale tylko lekka, śliczna ozdoba do włosów.

Tort, soczek, a w tle nasze podium i złota kanapa

Ubrani przedefilowaliśmy przez salę aż do czekającego na nas stołu z tortem. Pokroiliśmy go, nakarmiliśmy się nim nawzajem, wypiliśmy brudeshaft soczkiem (nie, w Maroku nie oznacza on tego samego, co u nas) i udaliśmy się do naszego stolika, gdzie obok tortu czekała też harira (zupa) i śniadanie gdyż była już prawie 5 rano.

Weselne śniadanie: croissanty, bahrir, msemen
i z jakiegoś powodu ciasteczka ramadanowe

Czas zleciał niesamowicie szybko!
Już myśleliśmy, że to koniec, ale nie: jeszcze musieliśmy zatańczyć. Nie żeby z innymi: na marokańskim weselu najwyraźniej interakcje z innymi nie są za bardzo przewidziane. Taniec miał się odbyć we dwoje, ku uciesze tłumów, na malutkim kwadratowym podium dookoła którego bawili się goście przez ten czas kiedy my się przebieraliśmy. Na szczęście trwało tylko kilka minut, ale i tak mało z niego nie spadłam.

Gdy już zaspokoiliśmy potrzeby wszystkich gości dając pokaz umiejętności tanecznych, zeszliśmy ze sceny i przedefilowaliśmy przez całą salę aż do samochodu, a na potrzeby zdjęć i filmu nawet nim odjechaliśmy – jakieś 10m. Potem się zatrzymaliśmy a PdP przybiegły odebrać pasek, kolczyki i ozdobę do włosów, które były wynajęte razem z resztą akcesoriów, lektykami, Kolesiami od Lektyk i samymi PdP.
W międzyczasie nasze rzeczy zostały spakowane i wpakowane do bagażnika, my pożegnaliśmy się z tymi gośćmi, którzy wyszli za nami na zewnątrz i odjechaliśmy przy trąbieniu klaksonów – tym razem naprawdę.

Była prawie 6 rano.

Moja Marokańska Przygoda – odcinek 3. Wielki finał

Pora na finałowy odcinek Mojej Marokańskiej Przygody.

Jeśli chcecie, to poprzednie części możecie nadgonić tu i tu

Nasza pierwsza wspólna podróż do Maroka obfitowała w różnego typu przeżycia, a mój wtedy-jeszcze-nie-mąż miał okazję wykazać się jako organizator, kierowca, przewodnik, tłumacz, a nawet pielęgniarz. W ogóle taka wyprawa to ciekawy test dla związku, nie sądzicie?
Ponieważ my to my – nie obyło się bez paru przygód różnego kalibru. Ale zanim one nastąpiły, miałam wreszcie okazję poznać najbliższych kolegów Szalonego Naukowca, takich z czasów, kiedy jeszcze wcale nie zasługiwał na to miano. Jeśli to prawda, co mówią, że nasi przyjaciele świadczą w jakiś sposób o nas samych, to mój mąż jest naprawdę fajnym facetem: jego koledzy okazali się super, a od czasu wspólnej podróży po Maroku widywaliśmy się w różnym składzie przy wielu okazjach i mam nadzieję, że tak pozostanie.

Wracając jednak do przygód:
Na początek w drodze z Sale do Marakeszu zjechaliśmy na złą autostradę. Zorientowaliśmy się po kilkunastu (a może i kilkudziesięciu?) kilometrach i zamiast zawrócić, postanowiliśmy (za moją namową) znaleźć drogę na skróty i przejechać pomiędzy autostradami (które rozchodziły się mniej-więcej w kształcie litery V). Zgodnie z mapą, którą odpaliłam na telefonie wyglądało to na stosunkowo proste i szybkie przedsięwzięcie. Niestety nie zauważyłam, że z racji problemów z internetem, mapa załadowała się w zbliżeniu tylko do połowy w rezultacie dając kompletnie mylne wyobrażenie nie tylko o proporcjach i odległości, ale też o kategoriach dróg oraz konkretnych skrętach, których należało dokonać… Skończyło się na jakiś 2 godzinach podskakiwania na bitych drogach w starym, małym i już wcześniej sfatygowanym samochodziku teściów oraz na poważnym stresie mojego męża, że napotkamy jakiś nie do końca przyjaźnie nastawionych do moich szortów tubylców. Jak wspominałam wcześniej Maroko jest nieco konserwatywnym krajem i o ile w miejscach turystycznych europejskie ciuchy nikogo nie rażą, o tyle na wsi może być różnie. A my zdecydowanie nie planowaliśmy tego dnia się na niej znaleźć.
Wizytę w Marrakeszu zaczęliśmy od mechanika samochodowego. Spoiler alert: nie była to jedyna wizyta u mechanika, jaka czekała nas podczas tej podróży.

Marrakesz

Wiecie, że Marrakesz jest nazywany czerwonym miastem? Wynika to z tego, że większość budynków ma tu specyficzny rdzawo-czerwony kolor, który możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej.
Głównym i najbardziej turystycznym punktem miasta jest leżący w medynie Plac Jamaa El Fna. W mojej opinii jest on – wraz z przylegającymi soukami – najciekawszą częścią miasta. Część atrakcji Jamaa El Fna budzi się do życia dopiero wczesnym wieczorem, a najbardziej imponująco plac prezentuje się już po zmierzchu, kiedy też najbardziej tętni życiem, ale odwiedzić go warto zawsze.
Można się tam dostać od wielu stron, ale najbardziej naturalna dla turystów jest – powiedzmy – alejka od strony meczetu La Koutoubia.

To najstarszy meczet Marakeszu (ma prawie 900 lat!), stoi na otwartym placu na skraju medyny. Nie sposób go przegapić na żadnym planie miasta – który swoją drogą po wejściu do medyny można spokojnie schować do kieszeni ze względu na jego mocno orientacyjny charakter i fakt, że o ile ulice może i są na nim podpisane, o tyle nikt nie zawraca sobie głowy podpisywaniem ich na budynkach. Mapki dawane w w hotelach zawierają przynajmniej jakieś punkty rozpoznawcze, które trochę pomagają w nawigacji – zarówno zabytki jak i np większe hotele – ale wg mnie najlepiej zaopatrzyć się w telefon z GPSem, dobrą baterią i ściągniętą mapą miasta. Ewentualnie można się też po prostu zgubić 🙂
Samej Koutoubii nie da się zaś przeoczyć nawet bez planu, bo ze względu na dawne (chyba) przepisy, większość budynków w mieście (jeśli w ogóle nie wszystkie) jest od niej niższych. Na zdjęciu niżej możecie zobaczyć jak jej smukła sylwetka góruje nad niską zabudową miasta (a jeśli nie widzicie, poszukajcie strzałki):

ec408-blog2bmarakech (1)

Jak już dojdziemy do Placu Jamaa El Fna, pierwsze co się zapewne rzuci w oczy będzie nieprzebrany tłum ludzi. Poza tym, znajdziemy tu pełno siedzących na przenośnych krzesełkach kobiet oferujących malowanie henną.

d86cc-img_20180924_205832329

Każda posiada album ze zdjęciami pełniący rolę katalogu, więc można sobie wybrać wzorek jaki nas interesuje – chociaż nie zawsze efekt będzie zgodny z oczekiwaniami. Do wyboru mamy hennę czerwoną (jaśniejszą i mniej trwałą) i czarną (ciemniejszą i trwalszą, ale zawierającą szkodliwy barwnik – czego wtedy nie byłam świadoma). Samo malowanie trwa tylko kilka minut, schnięcie malunku: nieco dłużej. Jeśli chcecie poczytać więcej o hennie i o tym, jakie sztuczki stosują Marokanki, by utrzymać ją dłużej na skórze, zapraszam TU.

Oprócz henny, na tej części placu można zobaczyć bajarzy/bardów (coś w rodzaju marokańskiej wersji Homera), którzy opowiadają i odgrywają różne legendy i historie. No i oczywiście są małpy i węże. Ludzie z małpkami poubieranymi w spodenki (bądź pampersy), na szelkach kręcą się w tłumie: czasem łatwo ich przegapić, zwłaszcza, gdy robi się ciemno.Węży za to przeoczyć nie można, bo – podobnie jak wspomnianych bajarzy – otacza je ciągle gęsty krąg zafascynowanych widzów.

2bd05-img_20180926_203835906

W tych miejscach trzeba bardzo uważać. Po pierwsze w takim tłumie świetnie prosperują kieszonkowcy, a po drugie bardzo łatwo kończyć z wężem w charakterze naszyjnika. Oczywiście nie ma problemu, jeśli ktoś ma na to ochotę: do wyboru są węże różnych rozmiarów i kolorów, można nawet pokusić się o pogłaskanie kobry (ja nie skorzystałam akurat z tej atrakcji). Zaklinacze węży żyją jednak z wyciągania kasy z turystów i nie mają tu skrupułów. To znaczy, że najpierw wrzucają znienacka węża na ramiona niczego niespodziewającemu się turyście, a potem oczekują pieniędzy. Dlatego jeśli ktoś chce tylko popatrzeć, lepiej robić to bardzo dyskretnie, bo każdy znak zainteresowania grozi takim właśnie atakiem, abo przynajmniej gorliwym zachęcaniem do podejścia, dotknięcia, zrobienia zdjęcia.

A jeśli już chcemy pogłaskać kobrę, albo zrobić sobie wzorek z henny czy fotkę z małpką polecam targowanie się.

W każdym razie utrata – w taki czy inny sposób – kasy nie jest jedyną przygodą jaka może czekać turystę w pobliżu zaklinaczy węży. Do nas na przykład przyplątał się taki, który wyglądał na lekko nawiedzonego: nie wiem co dokładnie mówił do Szalonego Naukowca, ale kiedy się odwróciłam, zobaczyłam, jak wkłada język do wężowego pyska, kaleczy o wężowy kieł, a następnie wyciska z niego kroplę krwi, którą ostatecznie umieszcza na ramieniu mojego jeszcze-wtedy-nie-męża w celu zapewnienia mu szczęścia.
Nie jestem pewna jak ze szczęściem, ale silne emocje gwarantowane.Idąc dalej w głąb dochodzimy do części, gdzie zaczynają się stragany. Jest tu pełno wysokich wozów oferujących wyciskane soki (pycha), pomiędzy nimi kryją się porozkładane na ziemi stoiska z lampkami, i różnymi dziwnymi (czasem czarnomagicznymi) przedmiotami, a także duża część gastronomiczna pod białymi parasolami, która aktywizuje się dopiero późnym popołudniem. Na zdjęciu poniżej rzęsiście oświetlona i pełna biesiadujących.

O samym souku nie będę się już tutaj rozpisywała, bo już kiedyś to zrobiłam (klik). W kilku innych postach znajdziecie też opisy tego, co warto zobaczyć w Marakeszu mając trochę więcej czasu – nie jest to naturalnie lista kompletna i jeszcze ją będę uzupełniała w przyszłości więc bądźcie czujni.

Dodam tylko jeden turystyczny protip: jeśli tak jak ja należycie do osób o pęcherzu rozmiaru orzeszka, na szlajanie się po medynie polecam sukienkę, albo spodnie z gumką na dole oraz – w obu przypadkach – chusteczki w kieszeni. W soukach można znaleźć publiczne toalety, zazwyczaj w formie dziury w ziemi i uwierzcie mi, nie będziecie sobie życzyć kontaktu ubrań z podłożem. Jeśli chodzi o chusteczki, to w Maroku – jak w chyba każdym kraju muzułmańskim – korzysta się raczej z wody niż z papieru toaletowego. W restauracjach, hotelach, na dworcach, stacjach benzynowych czy lotniskach oczywiście można liczyć i na ten drugi, ale w małych obskurnych toaletach w souku równie dobrze możecie dostać w garść wiaderko z wodą. Ewentualnie zastać w kabinie wielką beczkę wody i – a jakże – wiaderko. Osobiście nie polecam korzystania i to nie tylko ze względu na to, że nie wyobrażam sobie logistyki tego przedsięwzięcia, ale też ze względów higienicznych.

Ourika

W Marakeszu zabawiliśmy w sumie kilka dni, zwiedziliśmy jeszcze parę ciekawych miejsc, a w końcu opuściwszy czerwone miasto udaliśmy się do doliny rzeki Ourika znajdującej się jakieś 50 km dalej u stóp gór Atlas.

Można sobie tam pojechać drogą wzdłuż rzeki, w górę doliny, gdzie w końcu znajdziemy kilka knajpek oraz początek szlaku pieszo-wspinaczkowego wzdłuż w tym momencie już bardziej strumienia niż rzeki

Za pewną opłatą można wybrać się z samozwańczym przewodnikiem na wycieczkę górską i obejrzeć piękne widoki oraz kilka wodospadów. Bardzo polecam, wszystkim, którzy mają normalne obuwie, trasa nie jest bardzo ciężka, ale wymaga trochę chodzenia po skałkach, skakania po głazach i przechodzenia po wąskich, mało stabilnych mostkach.

Ja na przykład nie miałam dobrych butów. Nie, nie były to klapki ani szpilki, ale zdecydowanie miejskie tenisówki, które z trudem sobie poradziły w starciu ze wspomnianymi kamieniami. Nie obyło się też bez mini dramatu, kiedy oczekiwano ode mnie dosłownie przeskoczenia niczym kozica z jednego głazu na drugi – a ja jako człowiek w pełni świadomy swoich poważnych braków w zakresie koordynacji ruchowej zaparłam się, że nie. Utknęliśmy z Szalonym Naukowcem, jego najlepszym przyjacielem i nieco skonsternowanym przewodnikiem w stanie lekkiego impasu (No skacz, nic ci nie będzie! Nie ma mowy, złamię sobie nogę! itd). Żeby było ciekawiej, cała ta scenka nie odgrywała się nad bezdenną przepaścią, ale na głazach leżących sobie w strumieniu, który w taki sposób mieliśmy przekroczyć. W tej sytuacji zrobiłam to, co zrobiłaby każda szanująca się kobieta, czyli zażądałam transportu w ramionach ukochanego… żartuję. Nie jestem chyba prawdziwą kobietą, bo zamiast wpaść na ten pomysł, po prostu zdjęłam buty i pokonałam przeszkodę w bród.

Marrakech+%28177%29.JPG

Ci których nie interesują wędrówki górskie i zabawa w kozice, albo po prostu są spragnieni innego typu wrażeń mogą też przejechać się na wielbłądzie lub koniu po wyschniętych fragmentach koryta rzeki.

Agadir

Kolejnym punktem na naszym planie był Agadir, gdzie spędziłam swoje pierwsze – i jak dotąd jedyne – 2 czy 3 dni w hotelu typu olinkluzif. Jako, że w Agadirze nie ma za wiele do roboty poza plażowaniem i sportami wodnymi, naturalnie były to jednocześnie jedyne naprawdę mocno pochmurne dni w ciągu całych 3 tygodni w Maroku. A jak już ruszyliśmy się z plaży, gdzie czekaliśmy na słońce – ono oczywiście wyszło:

Agadir+%2887%29.JPG

Agadir został zniszczony w trzęsieniu ziemi w latach 60, jest oczywiście odbudowany, ale nie ma za bardzo walorów historycznych. Poza pięknymi plażami i licznymi, nieraz bardzo luksusowymi hotelami, jest tu bardzo fajny souk warzywno-owocowy i znany souk biżuteryjny (polecam wszystkim sroczkom). To tu po raz pierwszy spróbowałam amlou (czyli kremu na bazie miodu, oleju arganowego i mielonych prażonych migdałów). Na północnym skraju miasta, na wzgórzu z pięknym widokiem na wybrzeże i port mieszczą się ruiny się Agadir Oufella czyli kazby.

Północ Maroka

Z Agadiru bez większych przygód wróciliśmy do Sale, skąd po kolejnych kilku dniach udaliśmy się dla odmiany na północ. Na pierwszy ogień poszedł Tangier, do którego dumnie wjechaliśmy na lawecie, jako że autko teściów postanowiło doznać zapaści na środku autostrady. Czekanie na lawetę, przejazd, mechanik i cała reszta zajęła sporo czasu. Do tego właśnie w Tangierze czekało mnie pierwsze spotkanie z dalszą rodziną Szalonego Naukowca (wraz z noclegiem). W efekcie na poznanie miasta nie zostało zbyt wiele czasu – i w sumie dobrze, bo naczytałam się o nim tyle, że spodziewałam się nie wiadomo czego i lekko się rozczarowałam.Z ciekawostek agadirskich: w tej części podróży towarzyszył nam jeden z kolegów mojego męża. Z racji tego, że w Maroku obywatel nie może korzystać z pokoju hotelowego z osobą płci przeciwnej bez ślubu, chłopaki wynajęli dwuosobowy (z podwójnym łóżkiem), a ja pojedynczy. W to jak z nich korzystaliśmy nie będziemy wnikać 🙂

Podobała mi się za to krótka wycieczka na przylądek stanowiący afrykańską stronę cieśniny Gibraltar.

Tanger+%2872%29.JPG

Tanger+%2876%29.JPG

Z Tangieru udaliśmy się drogą wzdłuż wybrzeża w stronę miasteczka Tetouan. Tam odbyłam bliskie spotkanie z raczej niewdzięcznym reprezentantem Marokańskiej fauny:

Nie wiem, czy to dobrze widać, ale na środku tej drogi, pomiędzy pasami ruchu jest taki murek – coś w rodzaju wysokiego krawężnika. I właśnie w kierunku tego krawężnika, w poprzek drogi zmierzał sobie żółw. Biedak chyba nie ogarnął, że raczej nie będzie w stanie pokonać tej przeszkody. Jako osoba kochająca zwierzątka wymusiłam na Szalonym Naukowcu gwałtowne zatrzymanie się celem uratowania stworzenia spod kół pędzących samochodów (no dobra, przesadzam z tymi pędzącymi samochodami – jak widzicie na drodze poza nami i żółwiem nie ma prawie żywego ducha. Ale mógł się pojawić, prawda??). Na zdjęciu wyżej możecie sobie zobaczyć w jaki sposób to urocze stworzonko wyraziło wdzięczność za ratunek.

Tak: zostałam obsikana przez marokańskiego żółwia.

Z innych przyrodniczych atrakcji po drodze do Tetouanu natknęliśmy się na skupisko bocianów. Przejeżdżaliśmy akurat przez miasteczko Fnideq zaraz kolo Ceuty i na jego obrzeżu znaleźliśmy niesamowite bocianowe zagłębie. Na jednym budynku (chyba starej restauracji) aż 7 gniazd! I to z młodymi. Kilkadziesiąt metrów dalej kolejne gniazda na innych budynkach. A znów trochę dalej stoją dwa opuszczone, dźwigi a na nich… sami zobaczcie.
Tetuan+%2853%29.jpg

Swoją drogą bocianów w Maroku jest całkiem sporo, na przykład cała masa mieszka na szczytach wolier w zoo w Rabacie. Lekka złośliwość, nie? Zbudowały sobie gniazda NA wolierach, gdzie zoo trzyma inne ptaki.

Rabat+%28344%29.JPG

Chefchaeoun

Z Tetouanu udaliśy się do Niebieskiego Miasta czyli Chefchaeoun. Kompletnie się w nim zakochałam! Nie tylko w fantastycznych niebieskich murach, którym miasteczko zawdzięcza swój przydomek i świeżym górskim powietrzu, ale też w przepięknych wełnianych wyrobach, które swoją drogą prezentowały się niezwykle atrakcyjnie na błękitnym tle. Sami zobaczcie

Chefchaeoun+%28100%29.JPG

Fez

Ostatnim punktem na naszej trasie objazdowej był Fez, czyli jedno z najstarszych miast Maroka. Bardzo żałuję, że zdołaliśmy mu poświecić tylko kilka godzin. Jednak nawet tyle czasu pozwoliło mi stwierdzić poza wszelką wątpliwość, że uliczki w medynie się ruszają. Coś na kształt schodów w Hogwarcie: uliczka, którą właśnie się szło znika, gdy tylko z niej skręcimy i nie da się już na nią wrócić. Podejrzana sprawa.
Fez jest znany z przemysłu garbarskiego, souku skórzanego i słynnej farbiarni skór. Można ją sobie obejrzeć z jednego z sąsiadujących z nią budynków (całkiem przypadkowo trzeba w tym celu przejść przez kilkupiętrowy sklep z wyrobami skórzanymi), ale nawet nie próbujcie znaleźć jej sami, nie ma na to szans. Uczynny tubylec chętnie was tam zaprowadzi za niewielką opłatą.

Na tym właściwie mogłabym zakończyć opis mojej pierwszej wyprawy do Maroka i podsumować że poszła ona, mimo wszystko, zaskakująco gładko. No, ale moje życie obfituje w nieoczekiwane zwroty akcji. Dzięki jednemu z nich było mi dane przekonać się, że słynna Klątwa Faraona sięga aż do Maroka.
Dla tych z Was, którzy tego nie wiedzą: klątwą faraona nazywamy niepożądane rewolucje natury gastrycznej, wywołane kontaktem z nową i nieznaną florą bakteryjną. Mam w bliskiej rodzinie osobę, którą taka klątwa potrafi dotknąć nawet podczas wyjazdu do Włoch, więc byłam przygotowana na każdą możliwość. Zabrałam ze sobą chyba pół apteki. Nie piłam wody innej niż butelkowana. W restauracjach zamawiałam napoje bez lodu. Uważałam na to co jem i ograniczałam świeże produkty, które je się ze skórką (że niby bakterie z wody, którą były myte się osadzają). Ze znanych mi sposobów prewencji chyba tylko nie popijałam każdego posiłku wódką.
I wiecie co? Nawet mi się udało.
Prawie.
Samolot powrotny mieliśmy w nocy, więc planowaliśmy wyjechać na lotnisko wieczorem, a odwozić nas miał przyjaciel Szalonego Naukowca swoją ukochaną, wypieszczoną beemką o imieniu Gretchen. Tego dnia teściowa przygotowała pożegnalny obiad: ulubione danie mojego męża: bastille – w wersji z owocami morza.
I to chyba był gwóźdź do mojej trumny – a w zasadzie to sarkofagu, czy wręcz piramidy.
Oszczędzę wam tu szczegółów, powiem tylko, że jak nigdy nie lubiłam owoców morza, tak nadal ich nie lubię; Gretchen przeżyła z trudem; wymiotowanie w samolocie to wyższa szkoła jazdy. A podczas międzylądowania w Rzymie wyglądałam jak śmierć i poważnie bałam się że mnie gdzieś zamkną, bo akurat wtedy w Afryce rozszalała się epidemia wirusa Ebola.

Na szczęście nie zamknęli.

Czytaj dalej

Moja Marokańska Przygoda – odcinek 2. Inauguracja w roli rozrywki tłumów.

A więc gdzie to ostatnio skończyliśmy?

Ach tak, na progu mieszkania przyszłych Teściów.
W tamtym okresie rodzice Szalonego Naukowca mieszkali w Sale. Przeprowadzili się tam z Marrakeszu jakieś 10 lat wcześniej, kiedy syn już od jakiegoś czasu właściwie z nimi nie mieszkał (szkoła z internatem, potem studia w innym mieście i innym kraju). Miał jednak, mimo to, swój pokój – a raczej pokoik: malutki i przerobiony ze starej łazienki. Niedługo przed naszą wizytą został on powiększony, odmalowany, a także…
I tu właśnie przechodzimy do małego szoku, który zafundowała nam teściowa w okolicach 4 czy 6 nad ranem tamtego pamiętnego majowego dnia:
…wyposażony w nowe łóżko.

..
.
Podwójne.
To, że rodzina mojego przyszłego (jak się okazało) męża nie jest konserwatywna wiedzieliśmy: ani Pani Matka ani siostry nie noszą hijabów, i ogólnie są wyemancypowane, niezależne, wykształcone. No ale bez przesady. Takiej propozycji się nie spodziewaliśmy, zwłaszcza podczas pierwszej wizyty, kiedy na żaden ślub nawet się nie zanosiło.
Nikt też nas w ogóle nie pytał o zdanie, po prostu zostaliśmy w prowadzeni do pokoju i postawieni (oraz pozostawieni – wszyscy natychmiast udali się spać) przed faktem dokonanym. Po gorączkowej, szeptanej dyskusji uznaliśmy, że warto na taki gest zareagować gestem zwrotnym i mój jeszcze-wtedy-nie-małżonek poszedł spać na kanapie. I tak już zostało na wszystkie noce pod rodzicielskim dachem w tamtym roku.
Następnych kilka dni spędziliśmy bardzo ekscytująco. Moje pierwsze doświadczenia z marokańskimi  ulicami, ludźmi, zabytkami, bazarami i przyrodą przeplatały się z inauguracją w roli rozrywki tłumów (która to rola będzie mi towarzyszyła jeszcze nie raz – podobnie jak daktyle. Często razem.) i z koncertami muzyki popularnej. Później opuściliśmy dom Teściów żeby pozwiedzać inne miasta wracając do Sale jeszcze dwukrotnie.
Ale po kolei.

Rabat

Zwiedzanie Rabatu zaczęliśmy od souku czyli – powiedzmy – bazaru. „Powiedzmy”, bo w większości składa się on ze sklepików, zlokalizowanych w parterach budynków (zazwyczaj jednopiętrowych, ale zawsze), a nie ze straganów i stoisk na ulicy (chociaż i takie są). Souki można znaleźć chyba w większości w miast Maroka, zazwyczaj w medynie (czyli „na starówce”). Czasami są wyspecjalizowane w konkretnych produktach (souk skórzany, metalowy, kaftanowy, biżuteryjny, spożywczy itd), a czasami są mieszaniną wszystkiego.
Souk w Rabacie z początku bardzo skojarzył mi się z bazarem głównie ze względu na towar: przy samym wejściu najwięcej było produktów podobnych do tego, co jest na każdym znanym mi targowisku: od ciuchów, przez okulary słoneczne, po plastikowe pojemniki do przechowywania żywności. Dopiero po głębszym zanurzeniu się w jego czeluście, zaczęliśmy napotykać coraz liczniejsze stoiska z – jak potem odkryłam – typową zawartością, czyli: przyprawami, suszonymi owocami, ceramiką, biżuterią, produktami skórzanymi, metalowymi i drewnianymi, babouchami, lampami, tradycyjnymi ubiorami itp.

Zostałam uprzedzona, że robienie zdjęć sklepikom nie jest szczególnie mile widziane (ogólnie sklepikarze za tym nie przepadają i czasem – w bardziej turystycznych miejscach –  życzą sobie nawet opłaty), więc z tej wyprawy nie mam ani jednej fotki. Zamiast tego: zdjęcia bardzo ładnej Avenue Mohammed V (czyli dziadka obecnego króla Maroka), która biegnie od głównego dworca w Rabacie (Rabat Ville) na północny wschód, w kierunku medyny, a przy której stoi budynek Parlamentu.

Kolejnym punktem na planie zwiedzania miasta była Kazba (Kasbah of the Udayas), o której wspominałam wam kilka dni temu. Kazba (Kasbah) to w krajach Maghrebu coś w rodzaju fortu czy cytadeli, czyli budynku o charakterze mieszkalno-obronnym. Ta ta konkretna pochodzi z okolic X-XII wieku. W jej wnętrzu jest jakby oddzielne mini miasto z wąziutkimi uliczkami i domami pomalowanymi na niebiesko i biało (1-1.5m od ziemi ma kolor niebieski, a wyżej: biały), a także mały ogród.

Spacerując uliczkami można dość aż do oceanu – mniej więcej, bo Rabat w przeciwieństwie do Sale – jest położony na klifie. Ze względu na to położenie, nie dość, że na klifie ale i nad samą plażą z jednej strony i rzeką z drugiej, rozciągają się stamtąd  piękne widoki:

Festiwal Mawazine

Nasz pobyt w Sale nałożył się akurat z dość znanym muzycznym festiwalem Mawazine, w którym bierze co roku udział wielu lokalnych ale i zachodnich wykonawców. W tamtym roku byli to na przykład: J Lo, Sting, Maroon 5, Usher i kilkoro innych. Moje szwagierki strasznie chciały iść na koncert Maroon 5, co z jakiś logistycznych powodów okazało się niemożliwe, dlatego ostatecznie wybraliśmy się razem zobaczyć J Lo. Było to bardzo ciekawe doświadczenie, nie tylko dlatego, że ja raczej nie chodzę na koncerty, ale dlatego, że:
Po pierwsze była tam zaskakująca ilość mężczyzn – co trochę możecie zobaczyć na zdjęciu obok.

Wg Szalonego Naukowca, kobiety raczej nie czują się zbyt komfortowo chodząc w takie  miejsca same, ze względu na liczne przypadki napastowania; wg jego siostry kobiety pewnie były głównie w płatnej strefie najbliżej sceny.
Po drugie, biorąc pod uwagę styl sceniczny J Lo, można by się po ludziach z kraju – bądź co bądź – wyznaniowego spodziewać potępienia, zgorszenia itp. A tu nie: pełen entuzjazm, nie tylko ze strony męskiej widowni (co jest zrozumiałe) ale też żeńskiej: tuż za nami stała grupka dziewczyn w hijabach i wszystkie w najlepsze się bawiły, podskakiwały, śmiały i krzyczały.
Oczywiście później znalazł się ktoś się jednak oburzył  (w mediach) i nawet artystkę zaskarżył o obrazę moralności, ale ci wszyscy ludzie na koncercie nie wyglądali bynajmniej na urażonych albo zgorszonych.

Jardin Exotique

Do innych turystyczno-rozrywkowych rzeczy, które robiliśmy podczas pobytu w Sale, zaliczyła się wycieczka do pobliskiego Jardin Exotique, czyli czegoś pomiędzy parkiem, a ogrodem botanicznym. Spaceruje się tam wyznaczonym szlakiem, niemalże przez dżunglę, jest też dużo przechodzenia po wiszących mostkach albo bambusach przerzuconych nad bagienkiem. Wiele roślin jest podpisanych, są też punkty edukacyjne o ochronie przyrody, o wytwarzaniu naturalnego nawozu itd itd. Całość jest podzielona na sekcje w zależności od regionu z którego pochodzi dana roślinność. Jest nawet ogród japoński. Tam tez po raz pierwszy (i ostatni) zetknęłam się z obyczajowym konserwatyzmem w wersji hard, kiedy to strażnik ochrzanił nas za nieodpowiednie zachowanie.

A skoro już mowa o tym, jeśli chodzi o obyczajowość, mimo entuzjazmu, który rzucał się w oczy na koncercie J Lo, Maroko jest jednak krajem konserwatywnym. Nie wolno się na ulicach całować, obejmować, ani robić nic podobnego – można za to nawet zarobić mandat. Marokańczycy różnych płci nie mogą też wynajmować jednego pokoju w hotelu nie będąc małżeństwem – dotyczy to tez pary, na którą składa się jeden Marokańczyk i jedna Europejka (czy też odwrotnie). Co ciekawe, nikt nie ma problemu z dwoma facetami wynajmującymi jeden pokój, nawet z podwójnym łóżkiem 🙂

Debiut w roli rozrywki dla tłumów

Zwiedzanie i koncerty muzyki pop nie były jedynymi atrakcjami, jakie czekały mnie w tej części podróży. Oprócz nich zaliczyłam swój debiut w branży rozrywkowej – a tak naprawdę to dwa debiuty.

Najpierw odbyła się impreza z okazji przejścia na emeryturę teściowej. Moja teściowa, całe życie pracowała jako nauczycielka. Właśnie zbliżał się koniec roku szkolnego, który miał być jej ostatnim (chociaż w końcu nie był, chyba jej się nudziło w domu) i z tej okazji wyprawiono na terenie szkoły imprezę. Napisałam przed chwilą, że Maroko jest krajem konserwatywnym – jednak żeby być zupełnie precyzyjną, dodam, że jest też bardzo niejednorodne pod względem obyczajowym. Duże miasta, zwłaszcza turystyczne, są liberalniejsze niż małe miejscowości czy wieś. W takim na przykład Agadirze nikomu nawet nie drgnie powieka na widok turystek w skąpych ciuszkach. Jednak Sale jest miastem mocno konserwatywnym – wystarczy powiedzieć, że na kilkanaście (może dwadzieścia-parę) zebranych w jednym pomieszczeniu nauczycielek z przyległościami rodzinnymi, moja teściowa, jej najlepsza psiapsiółka (i szwagierka w jednym – to się nazywa ustawić sobie życie: wydać przyjaciółkę za brata) i jej córki były jedynymi, które nie zakrywały włosów chustą.
I w tym wszystkim ja: blada jak ściana (nie zdążyłam się jeszcze opalić), wysoka na 176 cm, obcięta na zapałkę, dziewczyna we wściekle różowym wdzianku (prezent od teściowej). Czy muszę dodawać, że wzbudzałam lekkie zainteresowanie i stanowiłam rekwizyt do zdjęć sezonu?
A jednak to było nic w porównaniu z tym, co teściowa zafundowała mi później. Babskie party. Ale takie poważne babskie party z zakazem wstępu dla facetów. Teść – rozsądny człowiek – wyniósł się na pół dnia z domu. Szalony Naukowiec tego przywileju nie miał, bo kategorycznie zażądałam odpowiedniej jakości wsparcia moralnego, przewidując – trafnie – swoją rolę w tym wydarzeniu. Także biedak został zamknięty w naszym pokoju ze ścisłym zakazem wychodzenia.
Czemu z zakazem? W końcu komu by przeszkadzało gdyby przemknął np do łazienki?
Ano przeszkadzałoby.
A to dlatego, że wszystkie pozakrywane koleżanki Pani Matki z chwilą przekroczenia progu salonu natychmiast pozrzucały chustki oraz jelaby (czyli takie długie okrycia, które kobiety w Maroku czasem zakładają wychodząc na zewnątrz) aby po niedługim czasie ruszyć w tany… Oczywiście, że żaden facet nie mógł tego zobaczyć.
Tak moi drodzy. Kilkanaście rozochoconych, niemówiących w żadnym znanym mi języku pań, najpierw rozsiadło się na kanapach na ploty, a potem ustawiło w kółeczku i zaczęło tańczyć.
Na trzeźwo.
Wymagając mojego czynnego udziału.
Również – siłą rzeczy – na trzeźwo.
Niewątpliwie robiłam za pewną atrakcję wieczoru (żeby nie powiedzieć: małpkę cyrkową) – chociaż muszę przyznać, że byłam przyjmowana naprawdę pozytywnie, a moje zaangażowanie w tańce czy też próby interakcji (w końcu można się porozumiewać przy pomocy mimiki i na migi) były odbierane ze sporym entuzjazmem.
Jak część z Was już może wie, rola rozrywki dla gości i gwoździa programu nadal jest moim udziałem, o czym możecie sobie poczytać w poście o Moim Wielkim Marokańskim Weselu, jeśli chce wam się go poszukać. Jeśli nie: nie uprzedzajmy faktów.
Na koniec ciekawostka:

Słyszeliście o tym, że w Maroku w wielu domach można znaleźć dwa oddzielne pomieszczenia, które (oba!) wg polskich standardów nazwalibyśmy salonem? Wiecie jak się nazywają, do czego służą i czym się od siebie różnią?

Moja Marokańska Przygoda – odcinek 1: Poznaj Moich Rodziców

W zeszłym tygodniu rozpisałam się trochę na tematy historyczne, a skoro tak, postanowiłam utrzymać się jeszcze jakiś czas w tym klimacie i poopowiadać wam o początkach Mojej Marokańskiej Przygody. Dawno, dawno temu opisywałam sam początek naszej historii. Nie dość, że był on lekko niestandardowy, to jeszcze takie szybkie ruchy zdecydowanie nie leżą w mojej naturze – może dlatego, dla równowagi, potem bardzo długo nie czyniliśmy żadnych kroków żeby uczynić go jeszcze poważniejszym. Wzięliśmy trochę na wstrzymanie. I tak sobie upłynął rok podczas którego dowiadywaliśmy się coraz więcej o sobie, docieraliśmy i ogólnie budowaliśmy związek, aż w końcu zrezygnowaliśmy z równoległego lokum Szalonego Naukowca i OFICJALNIE zamieszkaliśmy razem.
Nie śpieszyłam się specjalnie z zapoznawaniem nowego chłopaka z rodzicami. Wyszłam z założenia, że lepiej najpierw się upewnić, że to coś poważnego. No ale w końcu do tego doszło i – o dziwo – odbyło się gładko i bez problemów.
Tu może potrzebne jest słowo wyjaśnienia: „o dziwo” nie wynika bynajmniej z narodowości, czy koloru skóry mojego teraz-już-męża. Nie. Żadne z tych nie jest dla moich rodziców problemem samym w sobie. Ale moi rodzice są nieco specyficzni (zwłaszcza jedno z nich) i ogólnie mało która z rzeczy, w których biorą udział, przebiega bez problemów. Kiedykolwiek

Ale wracając do tematu:
On, wychodząc z podobnych założeń, też nie śpieszył się z oznajmianiem radosnej nowiny swojej rodzinie. W końcu jednak musiało do tego dojść – a w ramach naturalnej kolei rzeczy rodzice zażyczyli sobie poznać Wybrankę (to jest: mnie)
Wtedy już byłam w miarę mentalnie przygotowana, że ten moment w końcu nastąpi, ale szczerze mówiąc,  gdy pierwszy raz roztoczono mi tę wizję przed oczami: nie byłam zachwycona. Nie ma chyba sensu ukrywać, że naczytałam się swego czasu wszystkich tych dramatycznych historii o związkach z Arabami, przykuwaniu do kaloryfera, zamykaniu w piwnicy (co jest szczególnie ironiczne, w odniesieniu do miejsc, w których ani jedno ani drugie za bardzo nie występuje). I o ile tego się nie obawiałam (z powodu wspomnianego braku odpowiednich akcesoriów), o tyle dość poważnie do serca wzięłam sobie wizje, w których arabski książę zapoznany w Polsce/UK/gdziekolwiek w Europie wygląda na cywilizowanego i zachodniego, dopóki jego stopa nie dotknie rodzimej ziemi, a oko padnie na twarz matki. Te dwa wydarzenia mają bowiem sprawić, że natychmiastowo przeistoczy się on w ropuchę, podporządkuje rodzinie, a następnie stopniowo sprowadzi wybrankę z roli partnerki do roli posłusznej arabskiej żony, często nakłaniając ją do przejścia na Islam, zakrywając chustą i zakazując różnych rzeczy, nakazując w zamian siedzieć w domu i gotować oraz rodzić dzieci, aby później je (tzn te dzieci) zabrać – razem z paszportem ich matki.

Zanim przejdę do dalszej części historii, pozwólcie na dygresję
To co opisałam powyżej, jest oczywiście mocno przerysowane, natomiast samo zjawisko bynajmniej nie jest wyssane z palca.
Często się zdarza, że mężczyzna wychowany w konserwatywnym środowisku przyjeżdża do Europy i zachłystuje się wolnością, swobodą, i wszystkim tym, czego nie znał wcześniej w swoim kraju. No i korzysta z dobrodziejstw nowego domu: alkohol, łatwo dostępne partnerki seksualne, brak nacisków społecznych i kontroli – wielu to kusi. A potem taki „zerwany ze smyczy” delikwent poznaje – powiedzmy – miłą Polkę. Ona sobie patrzy i myśli: alkohol pije, nie modli się, nie obchodzi ramadanu, imprezuje, nie przeszkadza mu moja mini – znaczy zeuropeizowany. Można brać. I żyją sobie fajnie aż do dnia, kiedy jadą do jego ojczyzny – i tu następuje niespodziewana przemiana: pojawiają się naciski w kwestii skromniejszego ubioru (bo co ludzie powiedzą), wyjścia z kolegami, ale bez partnerek (bo tu kobiety nie chodzą do kawiarni), oczekiwania w zakresie podziału (ekhm) obowiązków domowych i relacji z teściową, imprezy się kończą, alkohol zjeżdża do podziemia itd. Czasem z resztą takie zmiany następują samoczynnie z wiekiem, bez powrotu do ojczyzny.
Z czego to wynika?
Jeśli byście mnie zapytali, powiedziałabym, że wiele osób wychowanych w środowiskach konserwatywnych i silnie religijnych, w zakresie rozwoju moralnego przypomina mi dzieci.
Już wyjaśniam o co mi chodzi:
Jest sobie taki pedagog: Heliodor Muszyński, który – pomijając zacięcie socjalistyczne w teoriach dotyczących wychowania –  opracował też całkiem ciekawą teorię rozwoju moralnego. Wyłania ona konkretne etapy przyswajania norm moralnych przez człowieka. Z grubsza przebiega to tak: na początku  (czyli w wieku dziecięcym i wczesnonastoletnim), głównym mechanizmem i powodem przestrzegania norm moralnych jest dążenie do uniknięcia kary i otrzymania nagrody. Natomiast później, normy moralne zostają stopniowo zinternalizowane, a następnie poddane krytyce jeśli chodzi o ich źródła, cele oraz sens, aby ostatecznie osiągnąć stan świadomej, wewnętrznie spójnej, refleksyjnej moralności, która pozwala samodzielnie rozstrzygać konflikty moralne w oparciu o jasny układ odniesienia.
Jak to się ma do habisiów? Ano tak, że – w mojej opinii – wiele* osób wychowanych w środowiskach konserwatywnych i silnie religijnych zatrzymuje się gdzieś na etapie unikania kary i szukania nagrody, nie internalizując sobie tak naprawdę narzucanych im zasad, a już na pewno nie przechodząc przez etap ich krytycznej analizy. W takiej sytuacji, gdy tylko groźba kary lekko się rozwiewa i oddala, delikwent natychmiast próbuje wszystkich zakazanych owoców – nie jest to jednak żadna głębsza przemiana ideologiczna, ale raczej coś jak wyjadanie cukierków, kiedy matka nie widzi.
Łapiecie o co mi chodzi?
Do tego dochodzi fakt, że alkohol, modlitwa, a nawet ramadan, to przecież tylko wierzchołek góry lodowej. Ocenianie tylko na tej podstawie z jakim człowiekiem mamy do czynienia i jakie on ma uwarunkowania kulturowe, czy jakich norm przestrzega, jest lekką naiwnością. Tu możecie sobie zobaczyć fajną grafikę o tzw Cultural Iceberg.

W momencie, kiedy podejmowałam decyzję o kupnie biletu do Maroka, nie miałam jeszcze tego wszystkiego aż tak dobrze przemyślanego i w związku z tym nie wiedziałam do końca, czy powinnam się spodziewać przemiany dr Jekylla w Mistera Hyde’a w momencie przekroczenia progu domu rodzinnego, czy jednak nie.  Dziś już wiem, że trzeba po prostu ukochanego dobrze poznać i dość łatwo odróżnić człowieka z integrity i własnym, świadomym systemem moralnym o wyraźnym układzie odniesienia, od zerwanego ze smyczy dziecka.

*śpieszę dodać, że nie twierdzę, że to zjawisko dotyczy wszystkich osób religijnych: przeciwnie, wiele z nich naprawdę internalizuje zasady swojej wiary i przyjmuje e w pełni świadomie. Ale to raczej nie są osoby, które pod wpływem nowego środowiska odkładają je na półkę i hulaj dusza piekła nie ma

No a teraz wracając do tzw adremu:
W końcu wsiadłam do samolotu i po zaledwie kilku godzinach i jednej przesiadce już lądowaliśmy… Były okolice 2, a może i  4 and ranem czasu lokalnego,  kiedy to wysiedliśmy z samolotu w Casablance, wypełniliśmy takie śmieszne małe formularze (dziś już nie trzeba tego robić), przeszliśmy przez stanowisko kontroli paszportów i wyszliśmy do hali przylotów. Czekali na nas rodzice Szalonego Naukowca, a Pani Matka była tak podekscytowana, że mało się nie wdarła przez bramkę. Po długim powitaniu (moja nowa rodzina jest raczej z tych wylewnych), zostaliśmy zabrani do samochodu i uraczeni pierwszą na mojej drodze marokańską tradycją, która polega na poczęstowaniu przybyszów daktylami i słodkim mlekiem. Były nawet specjalnie przywiezione filiżanki żebyśmy to mleko mogli z nich wypić! Daktyle z mlekiem w ogóle pełnią ważną rolę w marokańskich rytuałach i przez kolejne lata dane mi było konsumować ten znienawidzony przez mnie owoc jeszcze kilkukrotnie, zawsze w centrum uwagi i pod czujnym okiem przynajmniej kilku osób.
Moja teściowa okazała się bardzo miłą osobą, o raczej silnej osobowości i dużym przywiązaniu do tradycji daktylowych. Z czasem okazało się, że należy do osób dyskretnych, nie ingeruje za bardzo w nasze sprawy (bezcenne). Niestety średnio mam z nią wspólny język, podobnie jak z teściem, który jest bardzo cichym, spokojnym, retrofleksyjnym i zawsze pogodnym panem. Wiecie, jeden z tych, którzy nigdy nie pchają się na pierwszy plan – bo i szczerze mówiąc średnie ma na to szanse przy trzech bujnych kobiecych osobowościach w domu.
Jak mówiłam wylądowaliśmy w Casablance, a rodzice Szalonego Naukowca mieszkali wtedy w Sale, czyli jakieś 75 km dalej. Sale jest miastem-bliźniakiem Rabatu czyli stolicy Maroka. Miasta te są praktycznie połączone, a rozdziela je rzeka, która przez nie przepływa. Cos jak Buda i Peszt z tym, że jednak są to dwa oddzielne miasta.
Godzinę drzemki w samochodzie później, dotarliśmy na miejsce, gdzie – mimo kompletnie absurdalnej pory –  czekały na nas pełne entuzjazmu dwie młodsze siostry oraz…. coś co nas oboje zaszokowało. Moje obecne Szwagierki są absolutnie przeurocze, a dzięki temu, że mówią bardzo dobrze po angielsku bez problemu udało nam się złapać kontakt.

A jaki to szok zafundowali nam na wejściu moi jeszcze-wtedy-nie-teściowie?

Zgadnijcie.
Odpowiedź w następnym odcinku 🙂

A na zdjęciu ujście rzeki Bou Regreg do Atlantyku zrobione z poziomu Qasbat al-Awdāya czyli z angielska Kasbah of the Udayas – czyli jedyne zdjęcie Sale (ten cypelek w głębi po prawej) jakim dysponuję.

TAJIN

Areszt domowy sprzyja nadrabianiu zaległości, dlatego wreszcie publikuję wpis, który czekał na publikację od bardzo, bardzo długiego czasu.
TAJIN
Z mojej pierwszej wizyty w Maroku przywieźliśmy (między innymi) marokański tajin, czyli naczynie, które służy do przygotowywania o nazwie… tajin.
Na samo naczynie można się w Maroku natknąć na prawie każdym kroku, ale jeśli ktoś chce go używać do gotowania, a nie tylko do serwowania, lepiej będzie zrezygnować z tych lakierowanych, lśniących i pełnych ozdóbek egzemplarzy i poprzestać na najprostszej glinie. My po nasz tajin wybraliśmy się na obrzeża Sale, do malutkiej manufaktury glinianych naczyń.
No więc, jeśli ktoś przypadkiem miałby plączący się po domu tajin, oto jak można go wykorzystać:
Najpierw zakupy (tak, wiem, że w tej chwili to może być wyzwanie bo #zostanwdomu ). Kupujemy wołowinę lub cielęcinę (chociaż kurczak też daje radę), bez kości. My skorzystaliśmy z pręgi, myślę, że inne fragmenty też by się nadawały, byle nie te najtwardsze. Chociaż polędwica też zapewne nie jest byłaby najlepszym pomysłem. Na 4 osoby zużyliśmy ok 700g (przynajmniej tyle ważyło przed obróbką).
Potem warzywa: cebula (1-2), marchewka (3-4), kartofle (3 duże), cukinia (1), zielony groszek, pomidor. Są też inne wersje z innymi warzywami (np. karczochem hiszpańskim, który jest bardzo popularny w Maroku), a także na słodko albo na cytrynowo.
Przyprawy: słodka papryka, sól, pieprz, szafran, i imbir. A do tego olej i woda
No to zaczynamy!
Mięso obrabiamy tzn. wycinamy tłuszcz i część błon. Trochę może zostać, bo i tak sie wygotuje, a jak nie to łatwo będzie się ich pozbyć na talerzu.
Cebulę kroimy na cienkie plasterki. Marchewkę i cukinię na słupki wielkości środkowego palca. Kartofle na takie jakby duże frytki.
Następny krok to wysmarowanie tajinu w środku olejem i ułożenie na dnie plastrów cebuli. Na to kładziemy kawałki mięsa i obsypujemy szczodrze przyprawami

Następnie zalewamy to wszystko szklanką wody i zaczynamy gotować. Gotujemy na małym ogniu pod przykryciem, ale ustawiając pokrywkę tak, żeby część pary mogła się wydobywać bokiem. Ważne jest, żeby ciągle dolewać wody, inaczej się przypali, no i nie będzie sosu – a sos w kuchni marokańskiej jest najważniejszy 
Po mniej więcej godzinie, kiedy mięso jest miękkawe układamy na nim warzywa tworząc piramidkę pasującą do kształtu pokrywki
Potem dolewamy dużo wody i znowu gotujemy.
I znowu dolewamy i gotujemy…
Na koniec, kiedy warzywa są już miękkie (5) – czego wyznacznikiem powinny być tu kartofle – kładziemy na wierzchu kilka plasterków pomidora. I gotowe (6). Podawać należy z pieczywem (może być zwykła bułka, chociaż mój mąż pewnie najchętniej wybrał bagietkę), które będziemy moczyć w sosie.

O Marokańskim weselu po raz kolejny (i ostatni)

Jak może pamiętacie, nie byłam zbyt entuzjastycznie nastawiona do tego tematu: miałam wiele obaw i wątpliwości zarówno co do całej imprezy, jak i mojej w niej roli oraz samopoczucia w trakcie. Diabeł okazał się nie taki straszny, jak go malują i w sumie całkiem ciekawie i miło spędziłam czas.
Swoją drogą może pamiętacie, że nie bardzo chciałam mieć jakiekolwiek wesele – a później byłam zadowolona, że jednak miało miejsce. Tak naprawdę mogłabym rok 2019 potraktować jako lekcję, że można być zadowolonym i spędzić fajnie czas, nawet jeśli początkowo nie miało się na to (najmniejszej) ochoty. Jest to na pewno ciekawa obserwacja w kontekście samorozwojowym – nieco mniej: jako argument, którego pewnie w końcu użyje mój Kolega Małżonek (nie chcesz robić X? A pamiętasz jak doszłaś do tego wniosku….?).
No ale do brzegu.
Fotografia ślubna w Maroku znacząco odbiega od polskiej. U nas, poza kilkoma grupowymi zdjęciami w okolicy składania życzeń, fotograf skupia się na łapaniu naturalnych momentów między ludźmi. W Maroku natomiast nie ma zdjęć niepozowanych. Z kilkuset zdjęć jakie mamy z tej imprezy, na jednym (!) nie patrzymy w obiektyw. Przy każdym ujęciu pan fotograf stał i czekał aż na niego spojrzymy, a gdy tego nie robiliśmy: machał na nas dyskretnie.
Do tego za każdym razem, kiedy panna młoda wstaje, siada, rusza nogą albo robi kilka kroków podbiegają Panie Do Pomocy i układają (uginają) jej strój w najbardziej idealny sposób (daleki od naturalnego) Oczywiście kamerzysta i fotograf czekają aż one skończą zanim wrócą do kręcenia/fotografowania.
Jednym słowem: cała impreza jest jednym wielkim show nie tylko na potrzeby gości, ale – może nawet bardziej – pod zdjęcia i film.
To była rzecz, której się nie spodziewałam i która chyba podobała mi się najmniej. Zdecydowanie wolę nasze niepozowane i niewymuszone zdjęcia ze Ślubów 1.0 i 2.0 oraz filmik z tego pierwszego, na którym Szalony Naukowiec przekręca słowa deklaracji w USC.
Marokańskie PDP to by go chyba za to zabiły.