Tinder Swindler

Jak pewnie wiecie, od dość dawna żywo interesuję się problemem internetowych oszustów. Dlatego, kiedy Netflix zrealizował dokument poświęcony temu tematowi, nie mogłam go nie obejrzeć. A skoro obejrzałam, to chętnie podzielę się tu moimi przemyśleniami.

Zacznijmy od końca. Mój wniosek, po obejrzeniu filmu jest taki, że jest to to pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy nawiązują znajomości przez Internet.

Uwaga, będą spoilery, ale raczej niewielkie.

Tytułowy Tinder Swindler bardziej przypomina bohatera granego przez Leonardo DiCaprio w Catch me if you can niż znanych mi (i pewnie Wam też) wizowców i naciągaczy zagadujących kobiety na Instagramie czy Facebooku. Oszukuje na wielką skalę i na wielkie kwoty – producenci dokumentu, szacują, że wyłudził 10 milionów dolarów od ludzi na całym świecie. Poznajemy go z perspektywy jego ofiar – Cecilie i Pernilli i poprzez ich doświadczenia mamy okazję obserwować jego styl działania i warsztat. A jest to – jakby nie patrzeć – warsztat imponujący. Wystarczy powiedzieć, że nasz Swindler w ciągu miesiąca (!) potrafi zmanipulować swoje ofiary do tego stopnia, że dają mu pieniądze, swoje karty kredytowe oraz biorą dla niego pożyczki.

Cały przekręt opiera się na trzech filarach: z jednej strony na roli atrakcyjnego, bogatego (to bardzo ważne), czarującego biznesmena prowadzącego niezwykle ciekawe, światowe życie pełne podróży prywatnym odrzutowcem, markowych ubrań i dodatków, luksusowych samochodów, zbytku i diamentów. To wszystko z faktycznie istniejącą rodziną potentatów branży diamentowej w tle (autentyczność to w tej branży podstawa). Ofiara ma możliwość z pierwszej ręki doświadczyć ekstrawaganckiego życia Swindlera będąc zapraszana na wspólne wyjazdy/ekskluzywne kolacje/wizyty w różnych miejscach (od Amsterdamu po Grecję) itp. To kluczowe, żeby to wielkie bogactwo było bardzo przekonujące i niekwestionowalne.

Z drugiej strony Swindler gra na archetypach wpajanym kobietom od najmłodszych lat. Książę z bajki, twardziel z miękkim środkiem, czuły, ale odpowiednio namiętny barbarzyńca. Bogaty, wyjątkowy, szczodry, dbający o swoją wybrankę, zasypujący ją przejawami uczuć szybko sprawia, że czuje się ona jedyna i najwspanialsza (także dlatego, że taki wspaniały facet zwrócił na nią uwagę). W razie potrzeby pojawia się odrobina głęboko skrywanego (i ujawnianego tylko Te Wybranej) cierpienia i wrażliwości (ach te prześladowania w więzieniu i wyrok za niewinność), a nawet dziecko i matka wyrażająca się o tatusiu w samych superlatywach. Ta matka to w ogóle ciekawa historia, ale pozostawię Wam ten plot twist do odkrycia na własną rękę – czy też na własne oczy.

Trzecim filarem na jakim opiera się strategia Swindlera jest budowanie poczucia zagrożenia. Bliżej niezidentyfikowani wrogowie czyhający na jego fortunę, zdrowie i życie, napady (są nawet zdjęcia rozciętej głowy ochroniarza/wspólnika i krwi na markowej koszulce), ucieczki w środku nocy, konieczność ukrywania się. Wszystko to objawia się oczywiście dopiero w momencie, kiedy ofierze – oszołomionej wszystkim, co opisałam wcześniej – zaczyna zależeć. Na tak przygotowany grunt, w końcu pada informacja nie mogę chwilowo używać swoich kart kredytowych, przecież wrogowie mogliby mnie namierzyć, a zaraz po niej nieśmiała prośba o pomoc. Czy mogłabyś użyczyć mi na kilka dni swojej karty? Czy mogłabyś pożyczyć mi trochę (czyli np. 20 000 USD) gotówki? Naturalnie cały wcześniejszy pokaz bogactwa i luksusu miał na celu stworzyć w ofierze poczucie komfortu w tym właśnie momencie – przecież on jest bardzo bogaty, a skoro tak, to niewątpliwie te drobne kilkadziesiąt tysięcy to dla niego pryszcz i nie ma najmniejszych wątpliwości, że je odda. Z resztą przecież by mnie nie oszukał!

Dalej już idzie z górki. Limit na użyczonej karcie kredytowej się wyczerpuje w ciągu kilku dni – nic nie szkodzi kochanie, wygeneruję ci fałszywy kontrakt w mojej firmie, pokażesz to w banku, to podniosą ci limit. Gotówki nie starczyło? Można wziąć pożyczki. Kiedy ofiara zaczyna się wahać i wątpić, pojawiają się potwierdzenia przelewu na dużo większą sumę niż ta pożyczona (to z tej wdzięczności), który jakoś dziwnie nie chce przejść albo czeki, których bank nie chce zrealizować.

Jak historia skończyła się dla głównych bohaterek? Musicie przekonać się sami.

Ja chciałabym natomiast skupić się na dwóch rzeczach: po pierwsze: w dwóch historiach, które poznajemy od początku do końca, następuje moment, który wydaje mi się przełomowy dla rozwoju późniejszego dramatu. Jedna z ofiar na koniec pierwszej randki zostaje zaproszona do udziału w nadchodzącym (tego samego dnia) wyjeździe biznesowym Swindlera. Druga z kolei z miejsca dostaje propozycję aby w najbliższy piętek odwiedzić go w jego domu w Amsterdamie celem poznania się – na jego koszt oczywiście. A żeby mógł kupić jej bilet, ona wysyła mu zdjęcie swojego paszportu. Czemu te dwa momenty są kluczowe? Bo w tej chwili nasz oszust dowiaduje się niezwykle dużo o swoich ofiarach. Po pierwsze: żadna z nich nie ma w swoim otoczeniu osoby, z którą musiałaby/chciałaby uzgadniać nagłe wyjazdy – a więc i kogoś, kto ewentualnie w porę zorientowałby się co się dzieje zainterweniował. Po drugie każda z nich jest wystarczająco naiwna i lekkomyślna żeby zdecydować się na podanie obcemu facetowi swoich wrażliwych danych przez komunikator albo na polecenie z nim nie-wiadomo-gdzie-i-po-co. To tylko moja teoria, ale myślę, że gdyby odpowiedź na tę pierwszą propozycję była negatywna, Swindler raczej odpuściłby sobie taką kandydatkę i przeszedł do kolejnej, której nie trzeba za bardzo urabiać.

Druga rzecz, to sprawa, którą poruszyła Maja (https://milosna-globalizacja.pl/) dziś na Instagramie. Kwestia victim blamingu. Maja zadała sobie trud żeby namierzyć Swindlera na Instagramie i zaszokowało ją, że nie tylko ma tam ponad 200 tysięcy followersów, ale jeszcze pojawiają się liczne komentarze mnie byś nie oszukał ja nie jestem idiotką.

W rozmowie o oszustach internetowych nie sposób ominąć tematu winy i odpowiedzialności. Zawsze pojawi się ktoś, kto powie zasłużyła sobie na to i ktoś kto odpowie ależ to victim blaming! Wyjaśnijmy sobie jedno: jestem wielką przeciwniczką victim blamingu. Uważam, że należy mówić on ją zgwałcił a nie ona została zgwałcona i nie toleruję komentarzy typu bo miała mini, bo poszła w złe miejsce, bo się upiła itd. I tak dalej – wiecie o co chodzi.
Natomiast jestem też wielką zwolenniczką myślenia i brania odpowiedzialności za własne decyzje. Tak, mamy prawo chodzić bezpiecznie po ulicach i nie być ofiarami przestępstw – ale swoje decyzje podejmujemy sami. Tak, oszukał ją, bo jest wstrętnym, godnym największej pogardy oszustem, ale to ona podjęła decyzję żeby wysłać obcemu facetowi zdjęcie swojego paszportu, jechać z obcym facetem za granice, dawać obcemu facetowi swoją kartę kredytowa, fałszować dokumentację bankową i zaciągać pożyczki. Maja (z którą ucięłyśmy sobie dyskusję na ten temat) zauważa, że obwinianie tych kobiet przyczynia się do usprawiedliwiania takiego palanta i przygotowuje grunt pod victim blaming w innych sytuacjach. Nie da się zaprzeczyć słuszności tego stwierdzenia. Natomiast warto pamiętać, że jest różnica między winą (która zawsze jest po stronie oszusta) a odpowiedzialnością za własne wybory. Jeśli z tej historii płynie jakaś lekcja (a jakaś musi płynąć), to taka, że należy być ostrożnym, włączyć myślenie i rozsądnie oceniać ryzyko. Jeśli całkowicie zdejmiemy odpowiedzialność z ofiar, ta nauka rozpłynie się w powietrzu.