Strategie reprodukcyjne a Maryja dziewica

Oglądaliście Jane The Virgin? Pamiętacie scenę z pogniecionym kwiatkiem?

Maja z Miłość w Czasach strefowych w swoim ostatnim poście wezwała mnie do podzielenia się ze światem moją (no dobra, nie jest ona tylko moja, ale dowiedziałam się o tym dopiero później) teorią na temat pochodzenia męskich zapędów do kontrolowania kobiecej seksualności.

tl;dr
Robią to, bo każe im biologia 😉

Zacznijmy od podstaw: człowiek to zwierzę.

Zwierzęta mają różne strategie reprodukcyjne. Strategia reprodukcyjna to taki system cech i zachowań, które umożliwiają przetrwanie gatunkowi. Czyli w uproszczeniu: wszystko co odpowiada na pytanie co zrobić żeby skutecznie przekazać geny dalej? I to skutecznie jest tu ważne, bo nie chodzi tylko o to, żeby narobić potomstwa, ale o to, żeby to potomstwo przeżyło i mogło rozmnażać się dalej.

W pewnym uproszczeniu, w naturze występują ich dwa rodzaje: oparte na ilości i oparte na jakości (powiedzmy). Strategie oparte na ilości polegają na tym, że produkuje się jak najwięcej młodych z nadzieją, że jak będzie ich wystarczająco dużo, to ileś przeżyje. Ma to sens w przypadku potomstwa, które przychodzi na świat względnie gotowe do samodzielnego życia, dlatego ten typ strategii obserwujemy np. u ryb czy płazów1. Kojarzycie pewnie z lekcji biologii rybie tarło, czyli samice składające niezapłodnione jeszcze jajeczka i odpływające w siną dal, a samce polewające je potem mleczem (czyli rybim nasieniem) i także odpływające w sobie tylko znanym kierunku. W przypadku tego typu rozrodu większość młodych osobników nie przeżywa, ale jest ich na tyle dużo, że nikt się tym nie przejmuje.

Jeśli chodzi o ten drugi typ, który roboczo nazwałam opartym na jakości, występuje on w przypadku gatunków, których młode wymagają opieki zanim osiągną stopień rozwoju pozwalający na samodzielne przeżycie. W tym przypadku bardziej opłaca się sprowadzić na świat mniejszą ilość potomstwa i zainwestować w lepszą opiekę, co znacząco podnosi jego szanse na przeżycie1. Z tą strategią mamy do czynienia w przypadku ssaków czy ptaków, chociaż szczegóły też będą się tu różniły w zależności od gatunku.

Inwestycje rodzicielskie czyli kogo ile kosztuje przedłużanie genów

Wspomniana opieka i zapewnianie przetrwania, nazywana jest inwestycją rodzicielskią2 i oznacza wszystko, co robi rodzic/rodzice żeby zwiększyć szanse przetrwania młodych – wchodzi w to zarówno czas i zasoby poświęcone na utrzymanie potomstwa przy życiu i uczenie go różnych życiowych umiejętności jak polowanie czy latanie, ale także: stratega doboru partnera. O ile w większości przypadków – zwłaszcza wśród ssaków – to samica ponosi inwestycję w sensie poświęcania czasu i zasobów (tzw. exclusive paternal care czyli opieka nad młodymi w wykonaniu samego samca jest dość rzadka w świecie zwierząt; zapłodnienie, ciąża, poród dzieją się kosztem organizmu samicy), o tyle samiec: niekoniecznie. Sądzę, że wynika to z faktu, ze samice zazwyczaj dysponują znacznie mniejszą ilością gamet niż samce3, w związku z czym w ich interesie leży optymalizacja ich wykorzystania. Dlatego o ile samica nie za bardzo ma tu różne możliwości, o tyle dla samca – w uproszczeniu – możliwe są znowu dwie opcje: na ilość i na jakość. Czyli albo może próbować zapłodnić tyle samic ile się da, albo raczej skupić się na jednej i na wspólnej opiece nad potomstwem (co w naturze zdarza się rzadziej).
To wszystko nie jest aż takie proste i zerojedynkowe, ale na potrzeby tego wpisu nie będę się bardziej zagłębiała w szczegóły.

Nawiasem mówiąc, czyli czy to prawda, że faceci wolą młodsze, a kobiety bogatych?

Swoją drogą, skoro już mowa o doborze partnera, są badania, które pokazują, że mężczyzn pociąga w potencjalnym partnerkach seksualnych płodność (czyli kobiety młode, zdrowe, z wyraźnie zaznaczonymi cechami płciowymi – takie które wyglądają na zdolne do łatwego zajścia w ciążę i urodzenia dziecka), a kobiety pociąga capacity to provide czyli zasoby i możliwości ich zapewnienia (czyli mężczyźni, który będą w stanie więcej zainwestować w wychowywanie ludzkiego młodego)4.

No ale wracając do tematu.

Odnosząc to wszystko do człowieka: nasz gatunek wymaga jednych z największych inwestycji rodzicielskich w naturze. Ludzie młode potrzebuje absurdalnie dużo czasu i zasobów aby osiągnąć niezależność, a samodzielne doprowadzenie go do tego stanu jest niezbyt łatwe (czyli: mało opłacalne). Ogólnie rzecz biorąc: jest to inwestycja długoterminowa i absorbująca dużą ilość zasobów. I tak właśnie przechodzimy clu programu i pointy tego wpisu: o ile samica ma pewność, że inwestuje w swoje geny, o tyle samiec jej nie ma. Z punktu widzenia biologii i strategii reporodukcyjnej (której celem – w uproszczeniu – jest przedłużenie własnych a nie cudzych genów) jest to poważny problem. I stąd w psychologii ewolucyjnej pojawia się pojęcie sexual jalousy4,5. Co ciekawe, ale wcale nie zaskakujące biorąc pod uwagę, wszystko co napisałam, badania sugerują, że mężczyźni są bardziej zazdrośni o seks, a kobiety o relację – zapewne dlatego, że największym ryzykiem dla samca jest inwestycja w wychowywanie cudzego potomstwa, a dla kobiety: zostanie z potomstwem bez zasobów dostarczanych przez samca5,6.

Dylemat ojcostwa

W różnych gatunkach samce różnie sobie radzą z potencjalną niepewnością w zakresie ojcostwa. Czasem tworzą grupy poligamiczne jak lwy (jeden, maksymalni dwa samce plus grupa samic), czasem walczą o prawo do reprodukcji, a samiec, który pokona innych zyskuje dostęp do wszystkich samic (różne antylopy, żyrafy), czasem tworzą hierarchię, która pozwala tylko jednemu samcowi prokreować (goryle, wilki). Oczywiście w świecie zwierząt to wszystko dzieje się na poziomie nieświadomym i instynktownym.

W przypadku człowieka to wszystko robi się znacznie bardziej skomplikowane, bo na biologię i instynkty nakłada się w naszym gatunku świadomość, wiedza, kultura, normy społeczne, wychowania i to wszystko co znacznie mniej determinuje życie zwierząt. I dlatego samiec człowieka opracował całe mnóstwo norm kulturowych i religijnych, których celem jest kontrola kobiecej seksualności i – tym samym – zapewnienie sobie pewności co do ojcostwa. Skupiają się one przede wszystkim dookoła kultu dziewictwa, czystości, niewinności, nieskalania, ale obejmują także zakrywania kobiecych ciał (żeby nie zainteresowały konkurenta), przekonanie że popęd i przyjemność seksualna są domeną wyłącznie mężczyzny, podczas gdy kobieta powinna realizować obowiązek małżeński, zamknąć oczy i myśleć o Anglii. No i wychowywać dzieci. Wiadomo, że jak kobieta nie ma dzieci to coś z nią nie tak. Seksualność (a raczej jej brak) została w świadomości społecznej połączona z oceną moralną kobiety jako osoby i stała się jej głównym wyznacznikiem, co pozwoliło przez wieki kontrolować kobiece zachowania8 poprzez stygmatyzację, piętnowanie, ostracyzm społeczny, i innego typu kary łącznie z zabójstwami honorowymi.
Na tym gruncie narodził się też kult Maryi: matki i dziewicy w jednym, czy obsesja na temat dziewictwa Królowej Elżbiety I (wiecie, że stan Wirginia podobno zawdzięcza swoją nazwę Queen Virgin – Królowej Dziewicy?).

A propos: to przekonanie, że kobieta nie powinna czerpać przyjemności z seksu wraz z kultem dziewictwa w niektórych rejonach świata doprowadziło aż do tradycji do okaleczania kobiecych narządów płciowych (tzw. obrzezanie dziewczynek).

No to w końcu to wszystko wina Maryi czy nie?

Jeśli przeczytaliście tekst Mai, o którym wspominałam na samym początku, wiecie, że jej Książę rzucił w pewnym momencie żartem Virgin Mary fucked it all up. Ale czy tak naprawdę to jej wina?
Chyba wszyscy wiemy, że trzy wielkie religie monoteistyczne jak najbardziej wpisują się w nurt kultu dziewictwa. Żeby być całkiem fair dodam, że w teorii zachowanie czystości do ślubu obowiązuje obie płcie, jakoś jednak nikt nie traktuje męskiego seksu przedmałżeńskiego jako hańby dla rodziny, a w klinikach medycyny estetycznej nie oferuje się zabiegów przywracania prawictwa… Zanim w tym momencie zaprotestujecie, że przecież mężczyźni nie mają błony dziewiczej uprzedzam, że do tematu tego mitu jeszcze wrócimy.

Wracając do wielkich religii monoteistycznych: wiemy, że wszystkie są zgodne co do tego, że cudzołóstwo czyli seks pozamałżeński (przedmałżeński także) jest grzechem, a kobieca czystość: wielką wartością, cnotą. Ale tak naprawdę nie ma tu nic oryginalnego.

Trochę wybiórczego przeglądu historii wierzeń

Na przykład: w starożytnej Mezopotamii funkcjonowało pojęcie tłumaczone jako undeflowered girl (powiedzmy: nierozdziewiczona dziewczyna), a nawet istnieją starobabilońskie teksty sugerujące istnienie testów na dziewictwo. Babilończycy, to jednak byli ludzie tolerancyjni, za seks przedmałżeński (w przeciwieństwie do zdrady) nie groziła kara śmierci!9.

W Starożytnej Grecji z kolei możemy zaobserwować poprzedniczkę Maryi czyli Artemidę, która była boginią Księżyca, młodych dziewcząt, czystości (a także porodu…)10, i która ślubowała wieczne panieństwo, a podobno nawet prosiła ojca (czyli Zeusa) o dar wiecznego dziewictwa11. Artemidę w Starożytnym Rzymie nazywano Dianą i tam nadal pozostała boginią-dziewicą i patronką narodzin dziecka12. Także ten: nihil novi sub sole, nie? A skoro już mowa o Starożytnym Rzymie, to oprócz Diany, mamy tam jeszcze kult Westalek: niewinnych kapłanek bogini Westy, które składały trzydziestoletnie śluby czystości13 – swoją drogą Westalki wypracowały sobie całkiem silną pozycję w społeczeństwie. Przypadek?

Żeby puścić trochę basen Morza Śródziemnego i najbliższe okolice:
Sikhizm zakazuje seksu pozamałżeńskiego14, 15
Hinduizm oczekuje od panny młodej dziewictwa15, 16, jest tam nawet specjalna ceremonia Kanyadan czyli: przekazanie dziewicy (chociaż co ciekawe, pochodzi ona dopiero z XV wieku)17.

… może starczy. Chyba już łapiecie o co chodzi.

Defloracja i mit błony dziewiczej

To co jest w tym wszystkim najbardziej fascynujące, to fakt, że tak naprawdę nie istnieje żadna jednoznaczna (nie wspominając o naukowej) definicja dziewictwa. Jest ich wiele i tak naprawdę, każdy może sobie wymyślić własną8.
A mimo to, w którymś momencie powstała koncepcja błony dziewiczej, którą zaczęto przedstawiać jako coś w rodzaju pieczęci czystości zabezpieczającej kobiecą pochwę, która pęka i krwawi podczas pierwszego stosunku.
Jestem przekonana, że większość z Was to doskonale wie, ale na wypadek, gdyby ktoś miał wątpliwości: błona dziewicza, jako coś co pęka i krwawi przy pierwszym stosunku seksualnym i w ten sposób dowodzi, czy kobieta już uprawiała seks, czy nie to pic na wodę, fotomontaż. Czyli mit, który niewiele ma wspólnego z rzeczywistością18.
Mit ten był (i nadal jest!) tak poważnie traktowany i głęboko zakorzeniony, że w wielu kulturach zbudowano całe rytuały skupiające się na sprawdzaniu bielizny/prześcieradła pary młodej po ślubie, a nawet przeszukiwania panny młodej na okoliczność przemytu szpilek do alkowy (na wypadek gdyby chciała oszukiwać). Po dziś dzień dziewictwo „sprawdza się” m.in. przy pomocy tzw. metody dwóch palców w ok 20 krajach na świecie. Zarówno WHO jak i Organizacja Narodów Zjednoczonych określają te praktyki jako łamanie praw człowieka i przemoc względem kobiet18,19.
Oczywiście nie muszę wspominać, że zabiegi medycyny estetycznej polegające na „przywracaniu dziewictwa” są w niektórych rejonach świata całkiem popularne.

Naturalnie w męskiej anatomii żadnej mitycznej błony prawiczej nie ma.


Na koniec chciałabym wyjaśnić dwie rzeczy.

Po pierwsze, wszystkie te biologiczne teorie traktuję jako wyjaśnienia źródeł pewnych zjawisk, co bynajmniej nie znaczy, że stanowią one też usprawiedliwienie jakichś zachowań. Człowiek tym się różni od lwa czy wilka, że jest w stanie dowolnie decydować o swoich zachowaniach i nie musi się poddawać nakazom biologii. I o ile czasami trudniej ją (tę biologię) pokonać – np. nie do końca jesteśmy w stanie zapanować nad tym, kto nas pociąga seksualnie – o tyle jesteśmy w stanie (i mamy obowiązek!) kontrolować to co robimy. (I w domyśle: robić rzeczy, bo uważamy je za słuszne, a nie z innych powodów).
Co prowadzi mnie do drugiej kwestii: to wszystko co tu napisałam nie oznacza, że w jakikolwiek sposób krytykuję osoby, dla których czekanie z seksem do ślubu jest ważne. Nie. W pewnym sensie, podziwiam tych, którzy się na to decydują i traktuję to jako dowód na to, o czym pisałam przed chwilą: triumf umysłu nad biologią.
Omawiam (i krytykuję) konstrukty społeczne, które wtłaczają ludzi (w tym wypadku: kobiety) w pewne schematy i wymuszają pewne zachowania, stygmatyzując coś całkowicie normalnego, co powinno być źródłem przyjemności i sposobem na budowanie więzi i nadając temu absurdalny wymiar moralny, służący tylko i włącznie do kontroli. Nie wypowiadam się o indywidualnych decyzjach osób, które miały wolny wybór (pozbawiony presji społecznej, lęku przed ostracyzmem, karą, wizją przyniesienia hańby, a nawet zabójstwem honorowym).


Przypisy

1 https://pl.wikipedia.org/wiki/Strategia_%C5%BCyciowa
2 https://en.wikipedia.org/wiki/Parental_investment
3 https://www.nature.com/scitable/knowledge/library/mating-systems-in-sexual-animals-83033427/
4https://pdfs.semanticscholar.org/621c/1402a8b6e64793703bddd349a115e5ae5961.pdf
5 https://en.wikipedia.org/wiki/Sexual_jealousy#Explanations
6https://www.researchgate.net/publication/285913868_Sexual_Jealousy
7 https://medium.com/the-establishment/a-quick-and-dirty-history-of-virginity-9ceb24b7e08a
8 https://rampages.us/univ200sp2015boaz/wp-content/uploads/sites/4763/2015/01/Valenti-The-Cult-of-Virginity.pdf
9 https://krieger2.jhu.edu/neareast/pdf/jcooper/jc%20Virginity.pdf
10 https://en.wikipedia.org/wiki/Artemis
11 https://www.ephesus.us/ephesus/mythology_of_artemis.htm#:~:text=Being%20associated%20with%20chastity%2C%20Artemis,dishonor%20her%20in%20any%20form.
12 https://en.wikipedia.org/wiki/Diana_(mythology)
13 https://en.wikipedia.org/wiki/Vestal_Virgin#:~:text=In%20ancient%20Rome%2C%20the%20Vestals,not%20allowed%20to%20go%20out.
14 https://en.wikipedia.org/wiki/Chastity
15 https://en.wikipedia.org/wiki/Virginity#Social_norms_and_legal_implications
16 https://www.bbc.co.uk/bitesize/guides/zmct92p/revision/4
17 https://en.wikipedia.org/wiki/Kanyadan
18https://www.who.int/reproductivehealth/publications/eliminating-virginity-testing-interagency-statement/en/
19https://www.who.int/news/item/17-10-2018-united-nations-agencies-call-for-ban-on-virginity-testing



Czy on się zmieni?

Pewnie większość dziewczyn w związkach mieszanych usłyszało kiedyś jedną z takich przepowiedni: poczekaj, on się zmieni po ślubie; zmieni się jak pojawi się dziecko; zmieni się jak pojedziecie do jego kraju. W przeciwieństwie do dwóch pierwszych, które można odnieść do w zasadzie każdego, to trzecie stwierdzenie dotyczy tylko Facetów z Importu i na nim dziś chciałabym się skupić: Czy egzotyczny absztyfikant zmieni się czy się nie zmieni, kiedy pojedziecie do jego kraju?

Poznali się w Europie. On co prawda pochodził z muzułmańskiego kraju, ale wydawał się bardzo zachodni: nie modlił się, nie chodził do meczetu, nie przestrzegał ramadanu, pił alkohol, chodził na imprezy, z seksem bez ślubu też nie miał problemu. A do tego był czuły, troskliwy, obsypywał komplementami, kwiatami i prezentami, mówił pięknie o uczuciach i w ogóle sprawiał, że ona czuła się wyjątkowo – jak nigdy wcześniej z nikim. Zakochali się w sobie i zaczęli być parą. Wszystko układało się świetnie, związek kwitł. W końcu postanowili pojechać do jego kraju i odwiedzić jego rodzinę. I tu zaczęły się schody: najpierw poprosił ją żeby zmieniła trochę styl ubierania i zakryła więcej ciała, „z szacunku do rodziców”, potem dał do zrozumienia, że powinna spędzać więcej czasu w kuchni z jego mamą, oraz zmywać po posiłkach (w czym sam nie brał udziału), potem zniknął na kilka wieczorów w kawiarni z kolegami nie zabierając jej ze sobą. Kiedy już wyszli gdzieś razem, nie zamawiał alkoholu i krzywo patrzył, gdy ona to robiła. Znowu prosił aby bardziej się zakryła, tym razem też w miejscach publicznych „żeby ludzie się nie gapili na jego kobietę”. Kontaktował się ze „starymi koleżankami”, ale coraz mniej mu się podobało, że ona pisze z kolegami. No po prostu zmienił się.

Brzmi znajomo? Jest całkiem sporo takich historii. 

Czy to znaczy, że każdy cudzoziemiec poznany w Europie zmienia się drastycznie, jak tylko jego stopa dotknie rodzimej ziemi? Oczywiście, że nie.  Jest równie wiele (a może i więcej?) historii, w których ukochany z importu wcale się nie zmienia. Czemu więc z niektórymi tak jest i czy da się przewidzieć, czy akurat Twojemu ukochanemu się przydarzy?

Żeby wyjaśnić mechanizm, który (moim zdaniem) stoi za tym zjawiskiem, przywołamy niejakiego Heliodora Muszyńskiego, który oprócz opracowania całkiem popularnego systemu edukacyjnego w szkołach socjalistycznych, stworzył także ciekawą koncepcję rozwoju moralnego człowieka. Opisuje ona konkretne etapy przyswajania norm moralnych przez człowieka. Z grubsza przebiega to tak: na początku  (czyli w wieku dziecięcym), głównym mechanizmem i powodem przestrzegania norm moralnych jest dążenie do uniknięcia kary i otrzymania nagrody. Z czasem czynnikiem motywującym staje się podziw, akceptacja i uznanie innych, a dziecko (właściwie to wczesny nastolatek) zaczyna przyjmować obowiązujące w grupie normy – bez traktowania ich jeszcze jako własnych. Dopiero później normy moralne zostają stopniowo zinternalizowane*, a następnie poddane krytyce aby ostatecznie dorosły już człowiek mógł osiągnąć stan świadomej, wewnętrznie spójnej, refleksyjnej moralności, która pozwala samodzielnie rozstrzygać konflikty moralne.

Podobną koncepcję rozwinął też amerykański psycholog Lawrence Kohlberg, który podzielił rozwój moralny na trzy stadia: 1. poziom przedkonwencjonalny, w którym kierujemy się własną przyjemnością/przykrością, czyli robimy to co dla nas najprzyjemniejsze -> np unikamy kary i poszukujemy nagrody; 2. poziom konwencjonalny, czyli taki w którym postępujemy w zgodzie z obowiązującymi w otoczeniu normami i konwencjami społecznymi; 3 poziom postkonwencjonalny, w którym tworzymy własny kompas moralny: uniwersalny spójny i niezależny od obowiązujących konwencji. A także – co ważne – obowiązujący nas samych tak samo jak innych.

*Internalizacja, czyli uwewnętrznianie to proces przyjmowania za własne norm, zasad, wartości pochodzących z zewnątrz.

Tyle wstępu teoretycznego. Co z tego wynika?

Często mam wrażenie, że wiele osób wychowanych w środowiskach konserwatywnych i silnie religijnych zatrzymuje się gdzieś na etapie konwencjonalnym, czyli dostosowywania się do panujących norm (tak już jest/powinno być i już; bo co ludzie powiedzą), bez porządnego uwewnętrznienia danych zasad, a już na pewno bez etapu ich krytycznej analizy i wypracowania sobie własnej, dojrzałej moralności. Być może wynika to z tego, że konserwatywne otoczenie i wychowanie nie za bardzo zostawia miejsce na krytykę i wypracowywanie własnych zasad.

W każdym razie, w praktyce znaczy to tyle, że człowiek przyjmuje normy  normy narzucane przez środowisko i funkcjonuje w zgodzie z nimi po prostu bo tak jest i już, bez jakiegoś głębszego zastanowienia się nad ich słusznością. I spoko. Ale co się stanie, gdy taki facet zmieni otoczenie na znacznie bardziej liberalne – np. wyjedzie do Europy – a widmo dezaprobaty społecznej lekko się rozwieje otwierając przed nim całkiem nowe możliwości? Według mnie sytuacja może się rozwinąć czworako:
Delikwent może zacząć dowoli próbować wszelkich zakazanych owoców nie poświęcając temu jednak za wielu refleksji. Oczywista zmiana w jego zachowaniach, nie będzie się wiązała z żadną głębszą ewolucją na poziomie wartości. Będzie to raczej coś jak wyjadanie cukierków, kiedy matka nie widzi.

Może się też zdarzyć, że konfrontacja z nowymi ideami, wartościami, stylem życia pobudzi człowieka do refleksji, a liberalne środowisko stworzy mu miejsce, do podjęcia niemożliwej wcześniej, krytycznej analizy norm i wartości, wpojonych przez środowisko pochodzenia. I tutaj sprawa może (w uproszczeniu) przyjąć trzy formy:
Stare” normy mogą zostać odrzucone i zastąpione nowymi zasadami, które człowiek sam sobie wypracuje – w tym przypadku można powiedzieć, że zmiany w zachowaniu będą towarzyszyły przemianom na poziomie światopoglądowym i w efekcie powstanie z tego spójna całość. To – można by powiedzieć – jest przypadek Szalonego Naukowca. Nadamy mu numer 2.

Może też stać się tak, że „stare” normy zostaną zrewidowane i uznane za słuszne. W optymistycznym wariancie (nr 3) osobnik pozostanie wierny zasadom, które mu wpojono (teraz już uwewnętrznionym) niezależnie od tego na co pozwala nowe środowisko. To będzie ten facet, który chodzi na spotkania ze znajomymi, ale na nich nie pije, przestrzega ramadanu, nawet jeśli wszyscy dookoła niego jedzą w pracy lunch itd. Tego typu nie będziemy tu dalej rozważać, ponieważ nie pasuje do tematu tego posta. W pesymistycznym (ale nierzadkim) wariancie (4) pojawi się rozdźwięk między przekonaniami (konserwatywnymi) a zachowaniami. Wiecie: taki koleś, który potępia dane zjawisko, ale zawsze znajdzie jakąś wymówkę (bo człowiek jest słaby; bo każdemu zdarzy się błądzić;  bo pokusa była taka silna, ale bardzo żałuje; bo moja sytuacja jest inna).

I co dalej?

No dobrze. Wiemy już z grubsza, jak może przebiec ewolucja zachowań i/lub poglądów przy okazji migracji do bardziej liberalnego otoczenia. A co będzie po powrocie do ojczyzny?
Łatwo się chyba domyślić, że przeniesieni znowu w konserwatywne środowisko typ 1 i 4 porzucą swoją „zachodniość” i wrócą do dawnych norm, które nawet – w przypadku typu 4 – mogą ulec zaostrzeniu w ramach mniej czy bardziej uświadomionej pokuty za grzechy. Jeśli chodzi o typ 2, można oczekiwać, że jego sposób funkcjonowania i zachowanie pozostanie raczej niezmienione.
Czemu raczej a nie całkiem?
Bo jest różnica pomiędzy wyznawaniem swojego świadomego, wewnętrznie spójnego systemu wartości, a szacunkiem do zasad panujących w danym miejscu. Czyli na przykład czym innym jest unikanie nadmiernego kontaktu fizycznego w miejscach publicznych, ze względu na lokalne normy obyczajowe, a czym innym jest unikanie kontaktu fizycznego czy seksu, bo przed ślubem nie wolno. Albo czym innym jest niepicie alkoholu podczas rodzinnego obiadu (w kraju w którym alkohol nie jest społecznie akceptowany, nie w Polsce), a czym innym: całkowite unikanie alkoholu bo jest haram i oczekiwanie, że partnerka nie zamówi drinka w restauracji, która je serwuje.

Ok, ale jak ocenić, z który typem się spotykasz?

Cóż. To będzie truizm, ale przede wszystkim: rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać. Poznać dobrze człowieka z którym jesteśmy.
I nie mówię tu o rozmowach na tematy z życia codziennego i wymianie komplementów. Mówię o poważnych, głębokich dyskusjach na tematy światopoglądowe. Bo tak naprawdę zachowania opisane w przykładzie na początku tego tekstu to coś niezwykle powierzchownego. Fajnie wiedzieć, że facet z którym się spotykasz pije alkohol i chętnie uprawia seks, ale ta wiedza nie wystarczy żeby poznać z jakim typem (ani w ogóle: z jakim człowiekiem) masz do czynienia. W tym celu trzeba zejść znacznie głębiej, poznać jego system wartości, jego przekonania, poglądy, opinie
I nie tylko to. Trzeba się liczyć z tym, że każdy człowiek deklaruje jakieś wartości i przekonania, ale niekoniecznie dokładnie te, które tak naprawdę wyznaje. Ludzie zaskakująco często kłamią na temat swoich poglądów: robią to nawet w anonimowych badaniach psychologicznych i sondażach – ogólnie w każdej sytuacji, w której chcą dobrze wypaść: a do takich zdecydowanie należy tak zwany okres zalotów. Bywa też, że po prostu za bardzo się nad różnymi rzeczami nie zastanawiają (bo to dla nich oczywiste tak jest i koniec) dopóki ktoś ich o to nie zapyta i nie zacznie drążyć tematu.

Dlatego jedna rozmowa nie wystarczy. Tych rozmów musi być wiele, muszą być różne, muszą podchodzić do danego tematu z różnych stron, przy różnych okazjach. I trzeba w nich zachować pewien krytycyzm, pamiętać, co on mówił wcześniej, patrzeć jak to się ma do tego, co mówi teraz w innym kontekście. Zwracać uwagę na rozjazdy i sprzeczności. Dopytywać, wyjaśniać, drążyć. No i konfrontować to wszystko z obserwacjami z życia.
Przykład: konserwatywny system wartości zazwyczaj wiąże się z pewnym konkretnym podejściem do modelu związku i podziału ról na męskie i kobiece. Wyobraź sobie więc, że rozmawiasz ze swoim egzotycznym ukochanym, tym który sprawia takie „zachodnie” wrażenie: pije, nie pości, chodzi na imprezy itd. Do tego deklaruje, że jak najbardziej popiera robienie przez Ciebie kariery. Jaki wspierający, prawda? Tylko, że w innej rozmowie wychwala i stawia Ci za wzorzec żonę brata, która nigdy nie pracowała zawodowo, a wyłącznie zajmuje się domem i dziećmi. Albo wspomina o tym, że gotowanie, pranie i sprzątanie to są czynności typowo kobiece, i facetowi nie przystoi się nimi zajmować. Albo absolutnie nie daje się przekonać do skorzystania z odkurzacza bo to babskie zajęcie.

Próbując poznać faktyczny, a nie deklaratywny, system wartości drugiego człowieka dobrym pomysłem jest zwracać uwagę jak on komentuje zachowania innych ludzi. Często w stosunku do samych siebie/bliskich osób jesteśmy bardziej pobłażliwi, podczas gdy innych oceniamy surowiej. 
Przykład: Twój egzotyczny ukochany chętnie chodzi z Tobą na imprezy i zupełnie mu nie przeszkadza, że nosisz mini i głębokie dekolty. Super, prawda? Taki zachodni, taki otwarty! A tymczasem słyszysz, że tamta dziewczyna, która rozmawia z jego kolegą, ubrana niemal tak jak Ty, wygląda „slutty”.

Im więcej nieścisłości i niezgodności między jedną wersją, a drugą albo między słowami i czynami zaobserwujesz, tym większe szanse, że masz do czynienia z typem pierwszym lub czwartym, czyli człowiekiem, którego system wartości albo nie jest zbyt dobrze ukształtowany, albo po prostu nie idzie w parze z zachowaniem. I w tym wypadku niestety musisz się liczyć z tym, że przy okazji wizyty w jego kraju ojczystym, będziesz miała okazję poznać nie tylko rodzinę ale także inną twarz ukochanego. A ta może Ci się nie spodobać.