Tego posta kierują w szczególności do tych, którzy mają problem z „agresywnym tłumem” protestujących.
Oto ja i mój plakat. Nie jest wulgarny ani agresywny, prawda? Na drugim zdjęciu możecie zobaczyć jak wygląda z tyłu.
Z tym plakatem pod pachą, mężem i grupą znajomych udałam się dziś na protest. Szliśmy w gigantycznym tłumie ludzi, niedaleko platformy grającej muzykę. Od czasu do czasu tłum skandował dwa znane wszystkim hasła z użyciem wyrazów powszechnie uznanych za nieparlamentarne. Inne hasła też były, podobnie jak kilkukrotne „Dziękujemy” pod adresem mijanych ratowników medycznych. Wandalizm, agresja? Nie.
W pewnym momencie uznałam, że pora wracać do domu. Oddzieliliśmy się więc we dwoje od marszu i ruszyliśmy przez jedne z głównych ulic Warszawy omijając rejony, o których już wiedzieliśmy, że chwilowo nie są zbyt bezpieczne. Byliśmy właśnie na rondzie ONZ, kiedy z przeciwka nadeszła grupka Rycerzy Ojczyzny. Było ich kilku, ale szli jacyś tacy rozproszeni, że nawet nie wiedzieliśmy, że są razem. W ogóle nie zwróciliśmy na nich uwagi dopóki pierwszy nie szarpnął za mój plakat – na tyle mocno, że aż się odwróciłam. Gdy tak patrzyliśmy za jego oddalającymi się plecami, nadszedł następny i on już wyrwał mi baner z ręki i rzucił nim o ziemię. Mój Mąż z Importu zareagował błyskawicznie: doskoczył do kolesia i z okrzykiem „Ej! Co kurwa?” zaszarżował na niego (nadal nie nauczył się, że mówi się „co jest k..wa”). Wywiązała się przepychanka, kolesi nagle zrobiło się trzech i ogólnie sytuacja mogła się zrobić naprawdę nieprzyjemna. Na szczęście w pobliżu była policja. Nie żeby cos zrobili, chyba nawet niczego nie zauważyli, ale ich obecność ostudziła zapały dzielnych rycerzy.
Agresywne tłum protestujących mówicie? Nie ma to jak prawdziwi mężczyźni, obrońcy Jedynych Słusznych Wartości, napadający na kobiety. No ale może mnie można, zdrajczynię ojczyzny, która poszła z Arabem.
Aha, jak to było? “Będziemy bronić polskich kobiet przed imigrantami”?
Ps. Plakat przetrwał zawieruchę w stanie nienaruszonym, jestem niesamowicie dumna!
Pisałam o tym już w piętek na Instagramie, ale tam liczą się głównie obrazki, a ja chciałabym jednak się wypowiedzieć. Więc napiszę to jeszcze raz.Jestem #prochoiceBezwarunkowo. Uważam, że o tym co się dzieje z ciałem danej osoby może decydować tylko właściciel/ka (o ile jest intelektualnie zdolny/a do takich decyzji) i lekarz (w sytuacjach zagrożenia życia). Nie podoba mi się wartościowanie powodów: dana decyzja w takiej sytuacji jest ok, ale już w innej już nie. Prawo do decydowania o swoim ciele – i o tym komu lub czemu (nie wdając się w dyskusje naukowo-filozoficzne o tym, kiedy zaczyna się człowiek) jest ono użyczane – powinno być nadrzędne i niezależne od motywacji.Serio, gdyby debata dotyczyła oddania nerki, albo szpiku do przeszczepu, też byśmy się zastanawiali nad tym, czy jedna odmowa jest bardziej uprawniona od innej?Ci, którzy czytają mnie dłużej, wiedzą, że w ogóle nie jestem wielką fanką kompromisów. A tzw. kompromisu aborcyjnego to już w ogóle. Rozumiem jednak skąd się wziął i widzę że zmiana, która w czwartek została przypieczętowana, jest logiczną i naturalną konsekwencją ideologii, która w ogóle do niego doprowadziła.Z jednej strony jestem wkurzona tym, że ta decyzja jednak zapadła, a Sejm, miłościwie nam panujący prezes i banda kolesi w sukienkach (czyli de facto niemal sami faceci) może jeszcze bardziej deptać prawa połowy społeczeństwa.Z drugiej strony… one i tak już były podeptane: nie tylko tym pseudokompromisem, ale dodatkowo także swobodą w zakresie domowy jego realizacji. Każdy chyba czytał o sławetnej klauzuli sumienia, odmowach wykonania aborcji w sytuacjach (dotychczas) dozwolonych przez prawo, o przypadkach opóźniania procesu diagnostycznego, żeby minąć magiczną granicę „możliwości przeżycia poza organizmem kobiety”.Jednocześnie kliniki w Czechach i na Słowacji już od jakiegoś czasu prowadzą strony internetowe po polsku. Działają Women on Web. Myślę, że gdybym zdecydowała się usunąć ciążę ze względu na którykolwiek z tych „kompromisowych” powodów i tak nie robiłabym tego w publicznej placówce, a może w ogóle kraju. Sądzę, że wiele z nas myśli podobnie. Dlatego de facto wczoraj zmieniło się niewiele.A jednak tak DUŻO, prawda? Czwartkową decyzję TK odbieram bardziej jako demonstrację siły ideologii niż cokolwiek innego. I to naprawdę mnie przeraża, na równi z okolicznościami, w jakich ona nastąpiła. Nie bez powodu wyrok nastąpił właśnie teraz, gdy panuje pandemia, a związane z nią ograniczenia, które sprawiają, że społeczeństwo nie ma możliwości wyrazić swojego zdania i zaprotestować bez ryzykowania zdrowia i łamania prawa. Jak dotąd nie powstrzymuje to ludzi przed wychodzeniem na ulicę. Ale czy to cokolwiek zmieni? Szczerze mówiąc, bardzo wątpię…
Dzisiejszy odcinek Kozetki będzie rozrywkowy. Poznacie w nim pewnego amerykańskiego generała na misji w Jemenie. Część z Was już może pamięta początek tej fascynującej znajomości z mojego Instagrama. Niezależnie od tego, czy już go kojarzycie, czy jeszcze nie: zapraszam do zabawy.
Nie wiem jak mnie znalazł, podejrzewam, że oni obserwują jakieś hashtagi, w każdym razie zaczął od polubienia kilku zdjęć, a potem – jak na GENERAŁA przystało – natychmiast przystąpił do ofensywy.
Zwróćcie uwagę na to skąd mówi, że jest. Jeszcze do tego wrócimy.
„Widow”. Ahm.
Świetny angielski jak na Amerykanina, prawda?
Szybko załatwiliśmy wstępną gadkę-szmatkę i przeszliśmy do pierwszego punktu z Checklisty Scamu Na Amerykańskiego Żołnierza, czyli do przeniesienia na inną platformę komunikacji. Najwyraźniej słusznie przewidywał, że zablokują mu konto: dwa ostatnie screeny dorobiłam dla Was niedawno, jak widać konto już nie istnieje. Zastanawiam się, czemu amerykańskim żołnierzom tak blokują te konta, podczas, gdy cała masa innych oszustów ma swoje całymi miesiącami. Może dlatego, że kradną cudze zdjęcia? Jak myślicie?
Widzicie? Nadal utrzymuje, że jest z Kalifornii. Wrócimy do tego jeszcze
Jak dobrze, że mam maila powiązanego z blogiem!
Po zabezpieczeniu się na wypadek usunięcia konta, Pan Amerykański Żołnierz, kontynuował zaprzyjaźnianie. Rozmowa była raczej rozciągnięta w czasie, bo ja na swojego blogowego Hangouta zaglądam raczej rzadko, więc nie będę Wam tu wrzucała całości, poprzestanę na bardziej interesujących fragmentach w kolejności chronologicznej. To jedziemy:
FOUR STAR GENERAL
Nie pytałam jak się ma, ale „fine thanks”. Nie ma to jak czytanie ze zrozumieniem. Albo w ogóle czytanie
No więc pochodzi z Kalifornii, jest generałam amerykańskiej armii i mieszka w Berlinie? A to ciekawostka.
I do tego nie wie jaka jest strefa czasowa w sąsiednim kraju. Robi się coraz ciekawiej!
A teraz przenieśliśmy się z Niemiec do Jemenu. Teleportacja.
Nie tylko teleportacja ale i zmiana narodowości w pakiecie. Cuda 🙂
Tak się składa, że mam kolegę, który interesuje się wojskowością. Mam też googla. Kwestią minut było dowiedzenie się, że: a. Cudzoziemiec raczej nie może obejmować stopni oficerskich w Armii Amerykańskiej b. 4 Star general to jest de facto najwyższy stopień wojskowy jaki istnieje w tej armii, a lista wszystkich osób, które go posiadają jest dostępna w internecie. Razem z datami uzyskania. Postanowiłam więc trochę podrążyć. Musiałam pytać wielokrotnie, bo bardzo, ale to bardzo unikał odpowiedzi, ale w końcu się udało
Jakby ktoś się zastanawiał, nie istnieje coś takiego jak 6 stars general. Co do Pięciu gwiazdek: formalnie owszem, ale nie zostały one nadane gdzieś tak od czasów Drugiej Wojny Światowej. Rozmowa rozwijała się niezwykle ciekawie, jednak spotkał ją niespodziewany i gwałtowny koniec.
Jedną z rzeczy, których nie ogarniam, jeśli chodzi o tych ludzi, jest ciągłe wypytywanie o to, która jest godzina. Rozumiem, że gadają z tyloma kobietami na raz, że nie sposób zapamiętać, która jest skąd i sprawdzać godzinę w Internecie. Ale po co w ogóle pytać? W każdym razie jakoś odechciało mi się ciągnąć tę rozmowę, najwyraźniej byłam na to za głupia!
Powrót Generała
Myślałam, że to już koniec i faktycznie przez miesiąc panowała cisza. Ale chyba skończyły mu się ofiary, albo przynajmniej zapanował jakiś przestój, bo kilka dni temu Generał powrócił.
Jakby ktoś nie wiedział, to jest generał Schwartzkopf (tak, jak szampon).
No oczywiście, że go zna. Osobiście. Ciekawe czy zna też Tyriona Lannistera?
Chyba nie, ale warto było spróbować!
W tym momencie zaczęliśmy się zbliżać do punktu kulminacyjnego. Pan Generał jednak jeszcze o tym nie wie i decyduje się uderzyć w słodkie słówka. To nowa strategia, czyżby nastąpiła zmiana personalna po drugiej stronie klawiatury?
Umiejętność czytania ze zrozumieniem: ZERO
Wielki Finał
Jak widzicie, zaczęłam od sprawdzenia, czy nadal pamięta gdzie niby jest i skąd pochodzi. O dziwo tak było, a skoro tak, postanowiłam więc go trochę podpuścić… To co z tego wynikło, przerosło moje najśmielsze oczekiwania.
Wybrałam akurat Lagos, bo obstawiałam, że pan tak naprawdę nadaje z Nigerii
Disclaimer: ten post będzie zawierał pewną dozę generalizacji. Zjawisko o którym chciałabym napisać nie dotyczy WSZYSTKICH kobiet lub mężczyzn, ale części (większości?). Dla wygody będę pisała „kobiety” i „mężczyźni – pamiętajcie, proszę, że nie mam tu na myśli dosłownie wszystkich.
Wychowywałam się w społeczeństwie, w którym mężczyźni mają być silni, przebojowi i pewni siebie, a kobiety: skromne, ciche i pokorne.
Wychowywałam się w społeczeństwie w którym mówienie o sobie dobrze na jakikolwiek temat (zwłaszcza przez kobiety) jest odbierane jako przechwałki i w ogóle coś negatywnego (w końcu wiodącą kobiecą cnotą jest skromność, prawda?). A mówienie lub – nie daj boże – wydawanie poleceń (tylko przez kobiety) z pewnością siebie i przekonaniem jest odbierane jako arogancja, przemądrzałość lub rządzenie się.
Wychowywałam się w społeczeństwie, w którym ambicja może być jednocześnie czymś dobrym i świadczącym o zaangażowaniu i profesjonalizmie (u mężczyzny) i złym, czyniącym z kobiety (a jakże) zimną i pozbawioną uczuć… sami sobie dopowiedzcie. Z resztą akurat jeśli o to chodzi, możemy obserwować to zjawisko na amerykańskiej scenie politycznej, na przykładzie potencjalnej pani wiceprezydent Kamali Devi Harris.
Wychowywałam się w społeczeństwie, w którym na cześć, co u ciebie? nie odpowiada się dobrze, a u ciebie?, bo mówienie dobrze to prawie przechwalanie się. Zamiast tego pojawia się litania i licytacja narzekania. No wiecie: Co u ciebie? Kochana, okropnie! W pracy mnie nie doceniają, dziecko znowu przeziębione, a mąż złamał nogę i teraz cały dom na mojej głowie na najbliższy miesiąc. A co u ciebie? Oj kochana jeszcze gorzej! Z pracy mnie wylali, dziecko ma zapalenie płuc i różyczkę na raz, a mąż mnie zostawił dla młodszej!
Wychowywałam się w społeczeństwie, w którym kobiety przyjmują komplementy w taki sposób: Ładnie dziś wyglądasz! Daj spokój z tym sianem na głowie/z tymi pryszczami/z tymi workami pod oczami? Albo: O jaka ładna sukienka! Ta stara szmata? Powinnam przestać ją nosić pogrubia mnie. Bo przecież przyjęcie ich inaczej to w sumie ZGODZENIE SIĘ z pozytywnym zdaniem na swój temat a to nie wypada.
Wychowywałam się w społeczeństwie, w którym wiele kobiet nie jest w stanie zaakceptować braku perfekcji. W kraju, w którym nastolatki (dziewczynki) zajmują pierwsze spośród czterdziestu trzech miejsce pod względem negatywnej oceny swojego ciała1, a 84% dorosłych kobiet poddałoby się operacji plastycznej gdyby tylko było je na to stać2. Badania przeprowadzone co prawda w nieco innych społeczeństwach, ale nadal w szeroko pojętym kręgu kultury „zachodniej” wskazują, że kobiety wykazują także perfekcjonizm w życiu zawodowym3,4. Mowa jest także o związku między kobiecym perfekcjonizmem a wysokim poziomem samokrytyki3.
Trochę o mnie, czyli życie w cieniu Syndromu Oszusta (Impostor Syndrome)
Wiecie co to jest Impostor Sydrome czyli Syndrom Oszusta? To jest takie zjawisko, kiedy człowiek, pomimo swoich kompetencji, a wręcz dowodów na ich istnienie, jest przekonany, że nie zasługuje na swoją pozycję zawodową/ocenę na egzaminie/sukces, że tak naprawdę zawdzięcza to fartowi lub sprzyjającym okolicznościom, a lada chwila wszystko się wyda. Jakoś mnie nie zaszokowało, gdy wyczytałam, że są badania wskazujące na częstsze występowanie tego syndromu u kobiet5 (chociaż, żeby być całkowicie szczerą: są też takie, które nie wskazują na różnice między płciami w tym zakresie).
Tyle jeśli chodzi o badania i statystyki, przejdźmy do studium przypadku
Mam trzy dyplomy (jeden magisterski i dwa ze studiów podyplomowych), a podczas całej swojej przygody akademickiej oblałam jeden egzamin. JEDEN. Przez całe studia miałam stypendium naukowe. A mimo to przed większością egzaminów byłam przekonana, że nie zdam, a po otrzymaniu większości wyników: że po prostu miałam szczęście z pytaniami.
Dwa razy całkowicie się przebranżowiłam, między innymi dlatego, że byłam przekonana, że kompletnie nie nadaję się do tego, co akurat robiłam. Gdy weszłam na ścieżkę kariery, na której jestem obecnie, ciągle miałam wrażenie, że jestem tu, gdzie jestem, dzięki komuś: najpierw dzięki koleżance, która podesłała moje CV do HRu (co nie sprawiło, że ominął mnie którykolwiek z etapów rekrutacji, ale ja i tak uważałam, że nawet by mnie na nią nie zaproszono, gdyby nie ona), potem dzięki fartowi. Przy kolejnych awansach myślałam, że udały się tylko dlatego, że ktoś mnie polecił na nowe stanowisko. Całe lata zajęło mi zrozumienie, że jeśli ktoś, z kim pracowałam mnie poleca, to robi to dlatego, że jest zadowolony z poziomu mojej pracy, z mojej wiedzy, moich kompetencji, sposobu w jaki sposób wykonuję swoje zadania, a nie dlatego, że chce być miły.
Przez wiele lat wątpiłam w swoją ocenę na tyle, że nie byłam w stanie określić, jaka właściwie jest moja opinia na różne tematy, bo przecież na pewno nie wzięłam czegoś pod uwagę, nie uwzględniłam jakichś ważnych czynników i co ja w ogóle na ten temat wiem? Każdy, kto mówił z pewnością siebie był w stanie przekonać mnie do swoich racji, bo tak bardzo nie wierzyłam w swoje własne. Co oczywiście nie skończyło się dla mnie zbyt dobrze, kiedy weszłam w związek z mężczyzną tak pewnym siebie, jak toksycznym, który świetnie umiał wykorzystać całą tę moją niepewność na swoją korzyść.
Dobrych parę lat zajęło mi zbudowanie pewnych zrębów pewności siebie (przynajmniej na gruncie intelektualnym) i rozwinięcie wiary w swoje opinie i przemyślenia. W swój umysł. W pewnym sensie ten blog jest trochę narzędziem, które mi w tym pomaga. Ciągle się uczę wyrażania swoich poglądów z pewnością siebie i nie popadania w samozwątpienie za każdym razem, gdy ktoś się ze mną nie zgodzi. Większość tekstów, które tu piszę poprzedzonych jest godzinami przemyśleń, rozmów z innymi ludźmi, zbierania opinii, doświadczeń, a czasem nawet i lekturami. Na początku wyzwaniem dla mnie było pisanie z przekonaniem. Teraz, po prawie dwóch latach przychodzi mi to dużo łatwiej. Cień zwątpienia zawsze czai się w głębi mojego umysłu i tak chyba już zostanie, ale nauczyłam się go lubić, bo dzięki niemu jestem otwarta na krytykę (moich poglądów i opinii, z innymi rzeczami to inna historia) i dyskusję. A to dobrze, bo to cecha, którą wysoko cenię u innych. Chociaż czasem przyjmuje ona u mnie formę nieco zbyt ekstremalną, kiedy jedno zdanie innej osoby potrafi wpędzić mnie w godzinę przemyśleń i analiz.
Biorąc pod uwagę pierwszą część tego tekstu podejrzewam, że nie ja jedna tak mam. Dlatego następnym razem, kiedy powiesz (o) kobiecie, że jest arogancka, przemądrzała, nadmiernie ambitna lub coś w tym rodzaju, zastanów się, czy aby na pewno taka jest (może faktycznie), czy może tylko ci się tak wydaje, bo też wychowałeś/łaś się w społeczeństwie, które nauczyło cię, że kobiety powinny być ciche, skromne i spolegliwe. Zadaj sobie pytanie czy powiedziałbyś/łabyś to samo (o) mężczyźnie? I pomyśl, że może za tą pewnością siebie, która cię tak razi, kryją się lata pracy nad sobą.