Nie mam dzieci, więc nigdy nie wysyłałam ich na kolonie, do przedszkola ani nawet na plac zabaw, ale jestem przekonana, że wiem jakie to uczucie.
Skąd wiem? Właśnie podrzuciłam kota na kilka dni do rodziców i spędziłam wieczór ciesząc się tym, że mogę zjeść serek na kanapie nie opędzając się łokciami od ośmiu kilo futrzastego łakomczucha. Tym, że pilot do telewizora, myszka do komputera ani żaden inny przedmiot nie został kilkakrotnie zrzucony z hukiem na podłogę przez pewną wszędobylską łapkę. A także tym, że nie muszę zrywać się z łóżka, bo właśnie przypomniałam sobie, że zostawiłam na wierzchu słuchawki i jeśli natychmiast ich nie schowam, już nigdy ich nie zobaczę. Oraz tym, że idąc nad ranem po omacku do łazienki, nie potknę się o kogoś entuzjastycznie galopującego w stronę kuchni w nadziei, że pora na śniadanko (wewnętrznym zwierzęciem mojego kota bez wątpienia jest hobbit).
Month: Luty 2019
O ślubie i małżeństwie
Dziś mija rok od kiedy z Szalonym Naukowcem się zaręczyliśmy. W scenerii, którą ostatnio pokazywałam na blogu, u stóp Tyrolskiego lodowca, pod lazurowym niebem, otoczeni śniegiem skrzącym się w promieniach słońca.
Jeszcze rok i jeden dzień temu nawet nie myślałam o ślubie, a dziś jesteśmy już ponad 3 miesiące po nim.
Jakie to wszystko dziwne.
To czy ta deklaracja będzie miała miejsce pod drzewem w lesie, w kościele, w urzędzie czy gdziekolwiek indziej ma mniejsze znaczenie. A przynajmniej tak myślałam jakiś czas temu. Potem doszłam do wniosku, że chyba nie każda deklaracja deklaracji równa. Że deklaracje publiczne, przy świadkach, mają często inny ciężar gatunkowy, niż te wyszeptane do ucha (choć na pewno nie w każdym przypadku).
No i zawsze wierzyłam w moc rytuałów przejścia. Nie jestem antropologiem, ale wydaje mi się, że nie ma cywilizacji, która nie wytworzyła jakiejś formy rytuałów zaznaczających koniec pewnego etapu i przenoszących człowieka do kolejnego. Postrzyżyny, koronacja, zaprzysiężenie, pasowanie na rycerza, pasowanie na pierwszaka, uroczyste zakończenie szkoły/studiów. No i ślub.
Moment w którym podejmujemy (chociaż tak naprawdę: deklarujemy, bo decyzja została podjęta wcześniej) decyzję, że chcemy spędzić resztę życia z tą drugą osobą to moment, kiedy związek przechodzi na kolejny, wyższy poziom. I jest to w pewnym sensie początek nowego etapu w życiu – bo mimo, że związek trwa już jakiś czas, decyzja o tym, że to już będzie NA ZAWSZE zmienia perspektywę.
Mimo najgorętszych uczuć inaczej funkcjonujemy w związku, w którym mamy otwarte drzwi, niż w związku, w którym takich drzwi nie ma. I nie mówię tu o tym, że łatwiej się rozstać niż rozwieźć, ale o nastawieniu do ślub z myślą „przecież zawsze można się rozwieść”, które psychologicznie w moich oczach bardzo niewiele się różni od związku bez żadnej deklaracji na przyszłość.
Dlatego doszłam do wniosku, że warto ten początek nowego etapu w związku i w życiu zaakcentować, zaznaczyć, dokonać tego symbolicznego przejścia, ubrać tę deklarację w formę obietnicy, złożyć ją przy świadkach (jednak obecność świadków zawsze zwiększa wiarygodność wszystkiego, czy w to w sądzie czy przy spisywaniu testamentu w kryminałach). A że żyjemy w konkretnym systemie prawnym, równie dobrze możemy zrobić to w sposób przez niego przewidziany. Gdybyśmy byli religijni, pewnie chcielibyśmy zrobić to w sposób przewidziany przez religię, no ale nie jesteśmy. Można to zrobić też całkowicie i zupełnie po swojemu bez urzędników i duchownych: i o to właśnie chodzi w Ślubie Numer Dwa.
Do tych wszystkich wniosków dochodziłam stopniowo. Był to raczej powolny proces, podczas którego wiele razy można było usłyszeć mnie mówiącą „pewnie nigdy nie wyjdę za mąż” albo „ślub mi do niczego nie potrzebny”. A potem przyszedł 24 lutego, Szalony Naukowiec zadał pytanie, na które ja – jak to ja – odpowiedziałam „myślę, że tak”.
W tej chwili nie pamiętam już, czy w tym momencie te wszystkie przemyślenia już były całkiem skrystalizowane, czy nabrały ostatecznego kształtu trochę później, ale wkładając po raz pierwszy na palec pierścionek z tanzanitem, wiedziałam, że właśnie uczyniliśmy pierwszy krok ku przejściu od „jesteśmy razem i jest fajnie” do „będziemy razem już na zawsze”.
Jak pech to pech
Jak pewnie część z Was wie załatwianie spraw pobytowych w naszym pięknym kraju to droga przez mękę.
Kiedy więc Szalonego Naukowca kariera poniosła tymczasowo za Odrę, byliśmy pełni pozytywnych wrażeń, jak fantastycznie gładko te sprawy działają tam: wizę na pracę dostał w ciągu 4 dni (czyt: CZTERECH dni), wszystkie inne sprawy (mieszkanie, obowiązkowy w Niemczech meldunek, konto, telefon itd) udało się pozałatwiać dosłownie w tydzień.
8 miesięcy później wiza – jak to z takimi wizami bywa, kiedy kończy się umowa – dobiegła końca. Proces załatwiania/przedłużania pozwolenia na pobyt okazał się prosty: jedna szybka wycieczka do odpowiedniego urzędu z nowym listem intencyjnym w celu uzyskania 3 miesięcznego przedłużenia w czasie którego nowe pozwolenie zostanie przeprocesowane. Ba! Nawet lepiej! Dzień przed wizytą w urzędzie Szalony Naukowiec podpisał nowy kontrakt, który zabrał ze sobą i na ten widok pani urzędniczka poklikała w systemie, wydobyła wszystkie jego dokumenty (najwyraźniej można przechowywać je w formie cyfrowej, a nie w teczkach, ktoś powinien powiadomić o tym biuro ds cudzoziemców w Polsce) zaproponowała rozpocząć procedurę uzyskiwania tzw Blue Card*. Szalony Naukowiec, który aplikować o nowe pozwolenie na pobyt planował później, oczywiście z chęcią na to przystał. Okazało się, że potrzeba tylko jednego formularza wypełnianego przez pracodawcę, który ten może dosłać urzędowi mailem i już na początku lutego (po nieco ponad 2 miesiącach!), karta powinna być gotowa. Tydzień czy dwa później Szalony Naukowiec otrzymał potwierdzenie wysłania wspomnianego dokumentu i na tym zakończył się ten temat.
Kiedy wróciwszy ze swojej konferencji i odwiedzin u M-żonki, Szalony Naukowiec sprawdził pocztę i nie znalazł informacji o karcie, zaczął się niepokoić. Jak się okazało: słusznie. Karta nie została wydana, ani procedura nie ruszyła dalej, bo brakujący dokument od pracodawcy nigdy nie dotarł do urzędu.
Co więcej, w międzyczasie Szalony Naukowiec się przeprowadził, a tak się składa, że nowe mieszkanie jest tuż za granicą landu…. co oznacza jurysdykcję innego urzędu. Urzędu w zupełnie innym mieście. Ale ze względu, na to że procedura zaczęła się w poprzednim urzędzie, żaden z tych urzędów nie wie, który z nich powinien się tym zająć.
Ktoś mógłby zapytać dlaczego Szalony Naukowiec w ogóle się przeprowadzał akurat wtedy i akurat tam? Otóż dlatego, że zdążył już wypowiedzieć poprzednie mieszkanie, gdyż jego umowa w Instytucie Naukowym, który go zatrudnia(ł) dobiegała końca. Przedłużenie nie było przewidywane i z końcem listopada miał wrócić do Polski. Kiedy zaproponowano mu pozostanie na kilka miesięcy dłużej miał tylko kilka dni na znalezienie nowego mieszkania.
A czemu nie aplikował o tą Blue Card we właściwym urzędzie? Ano dlatego, że tamtego dnia to był właściwy urząd.
Jakie jest prawdopodobieństwo, że Instytut Naukowy zaproponuje przedłużenie współpracy tak bardzo w ostatniej chwili?
Jakie jest prawdopodobieństwo, że mieszkanie odległe od pracy o 20-30 min jest w innym landzie?
Jakie jest prawdopodobieństwo, że sekretarka Instytutu Naukowego w Niemczech w XXI (a nie XIX) wieku wyśle dokument listem, a nie mailem?
Jakie jest prawdopodobieństwo, ze w Niemczech zaginie list?
Gierki w związku
Podsumowanie weekendu:
Jeden spóźniony wieczór walentynkowy, dwa spotkania ze znajomymi, jedno spotkanie z rodzicami, dwa seanse w kinie, dwa seanse planszówkowe, 3 kolacje na mieście i jeden brunch, morze wypitego alkoholu oraz jeden zestaw wstępnie zamówionych zaproszeń na Ślub Numer Dwa.
Tak to jest jak trzeba zmieścić dwa tygodnie w trzech dniach.
Borze szumiący, ależ to było męczące!
Zajęło mi dużo czasu żeby dojść do tego, że w związku nie powinno być potrzeby uprawiania takich gierek. W dobrym związku możesz być sobą, mówisz o swoich uczuciach i potrzebach oraz przyjmujesz uczucia i potrzeby drugiej osoby. Nie stosujesz zagrywek i strategii żeby uzyskać jakiś efekt, bo jeśli czegoś chcesz możesz o tym po prostu powiedzieć a druga osoba da Ci to, jeśli tylko będzie w stanie, bo zależy jej na Twoim szczęściu.
Jeśli czasami wolisz spotkać się z koleżankami/on woli się spotkać z kolegami niż iść na randkę możecie to zrobić i nikt nie będzie strzelał fochów, bo i tak na koniec dnia opowiecie sobie o tym myjąc zęby przed spaniem. To znaczy: tak jest u nas, może u kogoś innego jakaś ona i jakiś on oboje wolą nie spotkać się ze znajomymi tylko razem oglądać serial – i to też jest fajne.
Pamiętacie jak przedstawiałam swoją Teorię Wielkiego Dopasowania? Dlatego nauczyłam się, że warto być sobą i od samego początku nic nie udawać. Jaki ma sens przestrzeganie tych wszystkich zasad, odczekiwanie przepisowej liczby minut/godzin/dni żeby przeczytać wiadomość/odpisać/zaproponować kolejne spotkanie? Pytanie oczywiście jest retoryczne: strategie te mają na celu „wygranie” pierwszych randek i wywołanie u drugiej osoby zaangażowania. Tylko jaki to ma sens jeśli tej osobie spodoba się ktoś kogo tylko udajemy?
Chcesz esemesować cały dzień? Rób to. Jeśli on należy do ludzi, którzy sprawdzają telefon raz na 3 dni: lepiej żebyście się dowiedzieli o tej niezgodności wcześniej. Jeśli on chce zadzwonić i usłyszeć twój głos to niech po prostu to zrobi zamiast czekać aż miną 3 dni od ostatniej randki. Tym sposobem, jeśli ty na dźwięk słów „chciałem cie tylko usłyszeć” w środku dnia pracy dostajesz gęsiej skórki – dostaniesz jej teraz, zanim się zaangażowałaś, a nie później.
Jak mówiłam, dużo czasu zajęło mi dojście do tych (i paru innych) wniosków. A jak już do nich doszłam, trafiłam na mężczyznę, który myślał tak samo i tak już zostało.
Walentynkowo i alpejsko
Lubicie Walentynki? Ja bardzo.
Co roku słyszę i czytam komentarze typu kochać należy każdego dnia a nie od święta raz do roku.
Uważam, że każdą dobrą rzecz warto celebrować i każda okazja ku temu jest dobra: Walentynki tak samo jak daty ważne tylko dla nas. A że w około pełno jest czekoladek, serduszek i czerwonych kwiatów? Jak dla mnie: fajnie.
No i każdy pretekst jest dobry żeby były prezenty.
Hintertux
Kariera naukowa ma wiele słabych stron. Problemy ze stabilnością zatrudnienia, przysłowiowo niskie płace na stanowiskach akademickich, konieczność uczenia, kilogramy papierologii związanej uzyskiwaniem grantów i tak dalej. Ale są też korzyści. Jedną z nich są konferencje. Naukowcy (Szaleni i nie) jeżdżą dzielić się swoimi naukowymi odkryciami z innymi naukowcami w różne naprawdę fajne miejsca. Mój mąż też jeździ. A ja czasami jeżdżę z nim.
Jestem okropnie rozczarowana, że w tym roku nie dałam rady pojechać (praca w korpo ma wiele plusów, ale ilość dni urlopowych nie za bardzo do nich należy) dlatego mam zamiar najbliższych 5 dni spędzić przeglądając zdjęcia z zeszłego roku.
Na początek widok na miasteczko i na jedną z takich ośnieżonych ścieżek wzdłuż strumienia.
Moja Marokańska Przygoda – odcinek 1: Początki
Wiecie, że z Szalonym Naukowcem praktycznie w ogóle nie przeszliśmy okresu randkowania?
Poznaliśmy się jakoś w maju albo czerwcu – żadne z nas nie pamięta za dobrze kiedy dokładnie. Był to dla mnie (jak się potem okazało: dla niego też) okres intensywnego życia towarzyskiego: sporo imprezowałam (podczas studiów jakoś nie miałam ku temu okazji) byłam zaangażowanym członkiem warszawskiego Couch Surfingu i współorganizowałam Tandem Evenings (wymiany językowe) – właśnie podczas jednej z takich wymian się poznaliśmy. Szalony Naukowiec przyszedł z kolegą z pracy i – co zabawne – z nich dwóch zapamiętałam jedną osobę: twarz jednego, a imię drugiego. Dość długo imię nie pasowało mi do człowieka z Maroka – nic dziwnego, było typowo włoskie.
Potem widywaliśmy się wielokrotnie na różnych takich grupowych spotkaniach, aż zbliżyliśmy się do siebie dopiero jakoś we wrześniu. W końcu zaprosił mnie na randkę, a ja się zgodziłam (nigdy nie byłam za bardzo asertywna – w tym wypadku na dobre mi to wyszło). Randka nie była za bardzo udana przez całą pierwszą połowę, dopiero potem jakoś się rozkręciła i zaczęło nam się fajnie gadać. Przez kolejne tygodnie utrzymywaliśmy dość intensywny kontakt głównie na komunikatorze (gadało się nadal fajnie), bo on akurat podróżował. Spotkaliśmy się raz czy dwa, kiedy był w Warszawie. A gdy wrócił i znowu się spotkaliśmy okazało się, że właśnie się przeprowadza. Pomiędzy końcem jednej umowy i początkiem kolejnej umowy miał dwa tygodnie przerwy. I wtedy wydarzyła się naprawdę dziwna rzecz: postąpiłam kompletnie nie w zgodzie ze swoją zachowawczą i ostrożną naturą i… Pomyślałam, że skoro oboje należymy do Couch Surfingu, to udostępnianie komuś kanapy jest tu kompletnie normalne. I zaproponowałam mu skorzystanie z mojej. Wymyśliłam sobie, że zwłaszcza, że to był akurat grudzień, Święta przecież miałam spędzać u rodziców, także nie byłoby mnie jakąś połowę tego czasu, więc nie byłoby dziwnie, prawda?
Teoria Wielkiego Dopasowania
Trafiłam dziś na bardzo ciekawy artykuł. Autorka – terapeutka par – proponuje tematy na które należy porozmawiać, aby lepiej poznać (potencjalnego?) partnera, a także perspektywę jaką warto przyjąć poruszając te tematy i wyciągając wnioski. Wspomina zagadnienia od wyznawanych wartości przez relacje z rodziną, znajomymi i byłe związki, po preferowany styl życia i plany na przyszłość.
Jestem pełna zdziwienia, że takie rady są w ogóle potrzebne i jednocześnie, paradoksalnie, wcale mnie to nie zaskakuje.
Interesuję się psychologią, szczególnie psychologią związków. Kiedyś bardzo długo zastanawiałam się nad przepisem na udany związek. Im bardziej byłam nieszczęśliwa w pewnej relacji (kiedyś dawno, dawno temu) tym bardziej szukałam jakiegoś klucza, rozwiązania, które zapewniłoby jej sukces. Spoiler alert: nic z tego. Wreszcie, po bardzo długim czasie poszukiwań, lektur i rozmów doszłam do Wielkiego Odkrycia: nie ma recepty na udany związek.
Dobranie się pod względem wyznawanych wartości, światopoglądu, preferowanego stylu życia, planów na przyszłość, posiadania dzieci, zarządzania budżetem i wszystkich innych ważnych spraw stanowi chyba najsolidniejszy fundament dla trwałego udanego związku, jaki może być. I przy okazji oszczędzi nam naprawdę wielu problemów i kryzysów w przyszłości. Oczywiście nie ma ludzi identycznych pod każdym względem, dlatego pewnie lepiej nie stawiać religii albo planów prokreacyjnych w tym samym rzędzie co skłonności do wrzucania skarpetek do kosza na pranie. Warto skupić się na sprawach najważniejszych (w pierwszej kolejności).
A wiecie co trzeba zrobić, żeby dobrać się z kimś dobrze? Trzeba go dobrze poznać. Nie tylko zauroczyć i zakochać, nie tylko gadać na messengerze, nie tylko miło spędzać czas na randkach czy imprezach, ale naprawdę dogłębnie poznać drugą osobę w bardzo wielu sytuacjach życiowych i poprzez wiele głębokich rozmów. Dlatego tak bardzo podoba mi się artykuł, o którym pisałam na początku.
O tym dlaczego tak naprawdę mnie nie zaskakuje, to że jest potrzebny napiszę następnym razem.
A tu artykuł znajdziecie TU:
Pech vs my 1:0
Siedzimy sobie wczoraj ok 17.30 i rozkładamy grę (znowu 7 Wonders Pojedynek jeśli kogoś to interesuje) i starając się wykorzystać na maksa ostatnie kilka godzin pozostałych do śmiesznej pory pobudki na samolot, kiedy rozbrzmiewa złowieszczy dzwonek telefonu. Oto linie lotnicze (inne niż poprzednio, dodajmy, że niemieckie) uprzejmie informują, że poranny lot Pechowego Naukowca został odwołany. Ale nie bój ziaby kochany pasażerze, zadzwoń do centrum obsługi, a ono rozwiąże twój problem.
W sumie byłby prawie happy ending (pomijając pół straconego dnia w pracy), gdyby nie to, że ze względu na strajk, lot Pechowego Naukowca przekierowano na inne lotnisko w innym mieście.
Kot a drzwi
Kojarzycie tego mema o kocie i Brexicie?
Jest tak bardzo prawdziwy. Dziś rano zajmowałam się sobą w łazience. Drzwi były przymknięte, bo trochę wiało od otwartego w pokoju okna, ale niedomknięte. Mój kot zazwyczaj bez problemu w takiej sytuacji je sobie otwiera, toteż nie zdziwiłam się słysząc znajome gmeranie łapkami przy framudze. Tylko tym razem coś poszło nie tak i zamiast otworzyć, zamknęła. W tym momencie rozpoczął się koncert kociej muzyki ‚wpuść mnieeeeee’ muszę wejść do łazienki natentychmiast!!!’połączony z coraz bardziej gorączkowym przebieraniem pazurkami. Jako że Szalony Naukowiec odsypiał wczorajsze ekscesy, przerwałam zabiegi urodowe i poszłam otworzyć.
I co?
Nic.
Kot usiadł w drzwiach i popatrzył się na mnie z wyrazem ‚no ale o co ci chodzi’ na pyszczku. Złapałam ją wpół, wciągnęłam do łazienki i zamknęłam drzwi, a wtedy ona usiadła przed nimi i znowu rozdarła paszczę.
Jak to mówią Kot zawsze jest po niewłaściwej stronie zamkniętych drzwi.
