Moja Marokańska Przygoda – odcinek 3. Wielki finał

Pora na finałowy odcinek Mojej Marokańskiej Przygody.

Jeśli chcecie, to poprzednie części możecie nadgonić tu i tu

Nasza pierwsza wspólna podróż do Maroka obfitowała w różnego typu przeżycia, a mój wtedy-jeszcze-nie-mąż miał okazję wykazać się jako organizator, kierowca, przewodnik, tłumacz, a nawet pielęgniarz. W ogóle taka wyprawa to ciekawy test dla związku, nie sądzicie?
Ponieważ my to my – nie obyło się bez paru przygód różnego kalibru. Ale zanim one nastąpiły, miałam wreszcie okazję poznać najbliższych kolegów Szalonego Naukowca, takich z czasów, kiedy jeszcze wcale nie zasługiwał na to miano. Jeśli to prawda, co mówią, że nasi przyjaciele świadczą w jakiś sposób o nas samych, to mój mąż jest naprawdę fajnym facetem: jego koledzy okazali się super, a od czasu wspólnej podróży po Maroku widywaliśmy się w różnym składzie przy wielu okazjach i mam nadzieję, że tak pozostanie.

Wracając jednak do przygód:
Na początek w drodze z Sale do Marakeszu zjechaliśmy na złą autostradę. Zorientowaliśmy się po kilkunastu (a może i kilkudziesięciu?) kilometrach i zamiast zawrócić, postanowiliśmy (za moją namową) znaleźć drogę na skróty i przejechać pomiędzy autostradami (które rozchodziły się mniej-więcej w kształcie litery V). Zgodnie z mapą, którą odpaliłam na telefonie wyglądało to na stosunkowo proste i szybkie przedsięwzięcie. Niestety nie zauważyłam, że z racji problemów z internetem, mapa załadowała się w zbliżeniu tylko do połowy w rezultacie dając kompletnie mylne wyobrażenie nie tylko o proporcjach i odległości, ale też o kategoriach dróg oraz konkretnych skrętach, których należało dokonać… Skończyło się na jakiś 2 godzinach podskakiwania na bitych drogach w starym, małym i już wcześniej sfatygowanym samochodziku teściów oraz na poważnym stresie mojego męża, że napotkamy jakiś nie do końca przyjaźnie nastawionych do moich szortów tubylców. Jak wspominałam wcześniej Maroko jest nieco konserwatywnym krajem i o ile w miejscach turystycznych europejskie ciuchy nikogo nie rażą, o tyle na wsi może być różnie. A my zdecydowanie nie planowaliśmy tego dnia się na niej znaleźć.
Wizytę w Marrakeszu zaczęliśmy od mechanika samochodowego. Spoiler alert: nie była to jedyna wizyta u mechanika, jaka czekała nas podczas tej podróży.

Marrakesz

Wiecie, że Marrakesz jest nazywany czerwonym miastem? Wynika to z tego, że większość budynków ma tu specyficzny rdzawo-czerwony kolor, który możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej.
Głównym i najbardziej turystycznym punktem miasta jest leżący w medynie Plac Jamaa El Fna. W mojej opinii jest on – wraz z przylegającymi soukami – najciekawszą częścią miasta. Część atrakcji Jamaa El Fna budzi się do życia dopiero wczesnym wieczorem, a najbardziej imponująco plac prezentuje się już po zmierzchu, kiedy też najbardziej tętni życiem, ale odwiedzić go warto zawsze.
Można się tam dostać od wielu stron, ale najbardziej naturalna dla turystów jest – powiedzmy – alejka od strony meczetu La Koutoubia.

To najstarszy meczet Marakeszu (ma prawie 900 lat!), stoi na otwartym placu na skraju medyny. Nie sposób go przegapić na żadnym planie miasta – który swoją drogą po wejściu do medyny można spokojnie schować do kieszeni ze względu na jego mocno orientacyjny charakter i fakt, że o ile ulice może i są na nim podpisane, o tyle nikt nie zawraca sobie głowy podpisywaniem ich na budynkach. Mapki dawane w w hotelach zawierają przynajmniej jakieś punkty rozpoznawcze, które trochę pomagają w nawigacji – zarówno zabytki jak i np większe hotele – ale wg mnie najlepiej zaopatrzyć się w telefon z GPSem, dobrą baterią i ściągniętą mapą miasta. Ewentualnie można się też po prostu zgubić 🙂
Samej Koutoubii nie da się zaś przeoczyć nawet bez planu, bo ze względu na dawne (chyba) przepisy, większość budynków w mieście (jeśli w ogóle nie wszystkie) jest od niej niższych. Na zdjęciu niżej możecie zobaczyć jak jej smukła sylwetka góruje nad niską zabudową miasta (a jeśli nie widzicie, poszukajcie strzałki):

ec408-blog2bmarakech (1)

Jak już dojdziemy do Placu Jamaa El Fna, pierwsze co się zapewne rzuci w oczy będzie nieprzebrany tłum ludzi. Poza tym, znajdziemy tu pełno siedzących na przenośnych krzesełkach kobiet oferujących malowanie henną.

d86cc-img_20180924_205832329

Każda posiada album ze zdjęciami pełniący rolę katalogu, więc można sobie wybrać wzorek jaki nas interesuje – chociaż nie zawsze efekt będzie zgodny z oczekiwaniami. Do wyboru mamy hennę czerwoną (jaśniejszą i mniej trwałą) i czarną (ciemniejszą i trwalszą, ale zawierającą szkodliwy barwnik – czego wtedy nie byłam świadoma). Samo malowanie trwa tylko kilka minut, schnięcie malunku: nieco dłużej. Jeśli chcecie poczytać więcej o hennie i o tym, jakie sztuczki stosują Marokanki, by utrzymać ją dłużej na skórze, zapraszam TU.

Oprócz henny, na tej części placu można zobaczyć bajarzy/bardów (coś w rodzaju marokańskiej wersji Homera), którzy opowiadają i odgrywają różne legendy i historie. No i oczywiście są małpy i węże. Ludzie z małpkami poubieranymi w spodenki (bądź pampersy), na szelkach kręcą się w tłumie: czasem łatwo ich przegapić, zwłaszcza, gdy robi się ciemno.Węży za to przeoczyć nie można, bo – podobnie jak wspomnianych bajarzy – otacza je ciągle gęsty krąg zafascynowanych widzów.

2bd05-img_20180926_203835906

W tych miejscach trzeba bardzo uważać. Po pierwsze w takim tłumie świetnie prosperują kieszonkowcy, a po drugie bardzo łatwo kończyć z wężem w charakterze naszyjnika. Oczywiście nie ma problemu, jeśli ktoś ma na to ochotę: do wyboru są węże różnych rozmiarów i kolorów, można nawet pokusić się o pogłaskanie kobry (ja nie skorzystałam akurat z tej atrakcji). Zaklinacze węży żyją jednak z wyciągania kasy z turystów i nie mają tu skrupułów. To znaczy, że najpierw wrzucają znienacka węża na ramiona niczego niespodziewającemu się turyście, a potem oczekują pieniędzy. Dlatego jeśli ktoś chce tylko popatrzeć, lepiej robić to bardzo dyskretnie, bo każdy znak zainteresowania grozi takim właśnie atakiem, abo przynajmniej gorliwym zachęcaniem do podejścia, dotknięcia, zrobienia zdjęcia.

A jeśli już chcemy pogłaskać kobrę, albo zrobić sobie wzorek z henny czy fotkę z małpką polecam targowanie się.

W każdym razie utrata – w taki czy inny sposób – kasy nie jest jedyną przygodą jaka może czekać turystę w pobliżu zaklinaczy węży. Do nas na przykład przyplątał się taki, który wyglądał na lekko nawiedzonego: nie wiem co dokładnie mówił do Szalonego Naukowca, ale kiedy się odwróciłam, zobaczyłam, jak wkłada język do wężowego pyska, kaleczy o wężowy kieł, a następnie wyciska z niego kroplę krwi, którą ostatecznie umieszcza na ramieniu mojego jeszcze-wtedy-nie-męża w celu zapewnienia mu szczęścia.
Nie jestem pewna jak ze szczęściem, ale silne emocje gwarantowane.Idąc dalej w głąb dochodzimy do części, gdzie zaczynają się stragany. Jest tu pełno wysokich wozów oferujących wyciskane soki (pycha), pomiędzy nimi kryją się porozkładane na ziemi stoiska z lampkami, i różnymi dziwnymi (czasem czarnomagicznymi) przedmiotami, a także duża część gastronomiczna pod białymi parasolami, która aktywizuje się dopiero późnym popołudniem. Na zdjęciu poniżej rzęsiście oświetlona i pełna biesiadujących.

O samym souku nie będę się już tutaj rozpisywała, bo już kiedyś to zrobiłam (klik). W kilku innych postach znajdziecie też opisy tego, co warto zobaczyć w Marakeszu mając trochę więcej czasu – nie jest to naturalnie lista kompletna i jeszcze ją będę uzupełniała w przyszłości więc bądźcie czujni.

Dodam tylko jeden turystyczny protip: jeśli tak jak ja należycie do osób o pęcherzu rozmiaru orzeszka, na szlajanie się po medynie polecam sukienkę, albo spodnie z gumką na dole oraz – w obu przypadkach – chusteczki w kieszeni. W soukach można znaleźć publiczne toalety, zazwyczaj w formie dziury w ziemi i uwierzcie mi, nie będziecie sobie życzyć kontaktu ubrań z podłożem. Jeśli chodzi o chusteczki, to w Maroku – jak w chyba każdym kraju muzułmańskim – korzysta się raczej z wody niż z papieru toaletowego. W restauracjach, hotelach, na dworcach, stacjach benzynowych czy lotniskach oczywiście można liczyć i na ten drugi, ale w małych obskurnych toaletach w souku równie dobrze możecie dostać w garść wiaderko z wodą. Ewentualnie zastać w kabinie wielką beczkę wody i – a jakże – wiaderko. Osobiście nie polecam korzystania i to nie tylko ze względu na to, że nie wyobrażam sobie logistyki tego przedsięwzięcia, ale też ze względów higienicznych.

Ourika

W Marakeszu zabawiliśmy w sumie kilka dni, zwiedziliśmy jeszcze parę ciekawych miejsc, a w końcu opuściwszy czerwone miasto udaliśmy się do doliny rzeki Ourika znajdującej się jakieś 50 km dalej u stóp gór Atlas.

Można sobie tam pojechać drogą wzdłuż rzeki, w górę doliny, gdzie w końcu znajdziemy kilka knajpek oraz początek szlaku pieszo-wspinaczkowego wzdłuż w tym momencie już bardziej strumienia niż rzeki

Za pewną opłatą można wybrać się z samozwańczym przewodnikiem na wycieczkę górską i obejrzeć piękne widoki oraz kilka wodospadów. Bardzo polecam, wszystkim, którzy mają normalne obuwie, trasa nie jest bardzo ciężka, ale wymaga trochę chodzenia po skałkach, skakania po głazach i przechodzenia po wąskich, mało stabilnych mostkach.

Ja na przykład nie miałam dobrych butów. Nie, nie były to klapki ani szpilki, ale zdecydowanie miejskie tenisówki, które z trudem sobie poradziły w starciu ze wspomnianymi kamieniami. Nie obyło się też bez mini dramatu, kiedy oczekiwano ode mnie dosłownie przeskoczenia niczym kozica z jednego głazu na drugi – a ja jako człowiek w pełni świadomy swoich poważnych braków w zakresie koordynacji ruchowej zaparłam się, że nie. Utknęliśmy z Szalonym Naukowcem, jego najlepszym przyjacielem i nieco skonsternowanym przewodnikiem w stanie lekkiego impasu (No skacz, nic ci nie będzie! Nie ma mowy, złamię sobie nogę! itd). Żeby było ciekawiej, cała ta scenka nie odgrywała się nad bezdenną przepaścią, ale na głazach leżących sobie w strumieniu, który w taki sposób mieliśmy przekroczyć. W tej sytuacji zrobiłam to, co zrobiłaby każda szanująca się kobieta, czyli zażądałam transportu w ramionach ukochanego… żartuję. Nie jestem chyba prawdziwą kobietą, bo zamiast wpaść na ten pomysł, po prostu zdjęłam buty i pokonałam przeszkodę w bród.

Marrakech+%28177%29.JPG

Ci których nie interesują wędrówki górskie i zabawa w kozice, albo po prostu są spragnieni innego typu wrażeń mogą też przejechać się na wielbłądzie lub koniu po wyschniętych fragmentach koryta rzeki.

Agadir

Kolejnym punktem na naszym planie był Agadir, gdzie spędziłam swoje pierwsze – i jak dotąd jedyne – 2 czy 3 dni w hotelu typu olinkluzif. Jako, że w Agadirze nie ma za wiele do roboty poza plażowaniem i sportami wodnymi, naturalnie były to jednocześnie jedyne naprawdę mocno pochmurne dni w ciągu całych 3 tygodni w Maroku. A jak już ruszyliśmy się z plaży, gdzie czekaliśmy na słońce – ono oczywiście wyszło:

Agadir+%2887%29.JPG

Agadir został zniszczony w trzęsieniu ziemi w latach 60, jest oczywiście odbudowany, ale nie ma za bardzo walorów historycznych. Poza pięknymi plażami i licznymi, nieraz bardzo luksusowymi hotelami, jest tu bardzo fajny souk warzywno-owocowy i znany souk biżuteryjny (polecam wszystkim sroczkom). To tu po raz pierwszy spróbowałam amlou (czyli kremu na bazie miodu, oleju arganowego i mielonych prażonych migdałów). Na północnym skraju miasta, na wzgórzu z pięknym widokiem na wybrzeże i port mieszczą się ruiny się Agadir Oufella czyli kazby.

Północ Maroka

Z Agadiru bez większych przygód wróciliśmy do Sale, skąd po kolejnych kilku dniach udaliśmy się dla odmiany na północ. Na pierwszy ogień poszedł Tangier, do którego dumnie wjechaliśmy na lawecie, jako że autko teściów postanowiło doznać zapaści na środku autostrady. Czekanie na lawetę, przejazd, mechanik i cała reszta zajęła sporo czasu. Do tego właśnie w Tangierze czekało mnie pierwsze spotkanie z dalszą rodziną Szalonego Naukowca (wraz z noclegiem). W efekcie na poznanie miasta nie zostało zbyt wiele czasu – i w sumie dobrze, bo naczytałam się o nim tyle, że spodziewałam się nie wiadomo czego i lekko się rozczarowałam.Z ciekawostek agadirskich: w tej części podróży towarzyszył nam jeden z kolegów mojego męża. Z racji tego, że w Maroku obywatel nie może korzystać z pokoju hotelowego z osobą płci przeciwnej bez ślubu, chłopaki wynajęli dwuosobowy (z podwójnym łóżkiem), a ja pojedynczy. W to jak z nich korzystaliśmy nie będziemy wnikać 🙂

Podobała mi się za to krótka wycieczka na przylądek stanowiący afrykańską stronę cieśniny Gibraltar.

Tanger+%2872%29.JPG

Tanger+%2876%29.JPG

Z Tangieru udaliśmy się drogą wzdłuż wybrzeża w stronę miasteczka Tetouan. Tam odbyłam bliskie spotkanie z raczej niewdzięcznym reprezentantem Marokańskiej fauny:

Nie wiem, czy to dobrze widać, ale na środku tej drogi, pomiędzy pasami ruchu jest taki murek – coś w rodzaju wysokiego krawężnika. I właśnie w kierunku tego krawężnika, w poprzek drogi zmierzał sobie żółw. Biedak chyba nie ogarnął, że raczej nie będzie w stanie pokonać tej przeszkody. Jako osoba kochająca zwierzątka wymusiłam na Szalonym Naukowcu gwałtowne zatrzymanie się celem uratowania stworzenia spod kół pędzących samochodów (no dobra, przesadzam z tymi pędzącymi samochodami – jak widzicie na drodze poza nami i żółwiem nie ma prawie żywego ducha. Ale mógł się pojawić, prawda??). Na zdjęciu wyżej możecie sobie zobaczyć w jaki sposób to urocze stworzonko wyraziło wdzięczność za ratunek.

Tak: zostałam obsikana przez marokańskiego żółwia.

Z innych przyrodniczych atrakcji po drodze do Tetouanu natknęliśmy się na skupisko bocianów. Przejeżdżaliśmy akurat przez miasteczko Fnideq zaraz kolo Ceuty i na jego obrzeżu znaleźliśmy niesamowite bocianowe zagłębie. Na jednym budynku (chyba starej restauracji) aż 7 gniazd! I to z młodymi. Kilkadziesiąt metrów dalej kolejne gniazda na innych budynkach. A znów trochę dalej stoją dwa opuszczone, dźwigi a na nich… sami zobaczcie.
Tetuan+%2853%29.jpg

Swoją drogą bocianów w Maroku jest całkiem sporo, na przykład cała masa mieszka na szczytach wolier w zoo w Rabacie. Lekka złośliwość, nie? Zbudowały sobie gniazda NA wolierach, gdzie zoo trzyma inne ptaki.

Rabat+%28344%29.JPG

Chefchaeoun

Z Tetouanu udaliśy się do Niebieskiego Miasta czyli Chefchaeoun. Kompletnie się w nim zakochałam! Nie tylko w fantastycznych niebieskich murach, którym miasteczko zawdzięcza swój przydomek i świeżym górskim powietrzu, ale też w przepięknych wełnianych wyrobach, które swoją drogą prezentowały się niezwykle atrakcyjnie na błękitnym tle. Sami zobaczcie

Chefchaeoun+%28100%29.JPG

Fez

Ostatnim punktem na naszej trasie objazdowej był Fez, czyli jedno z najstarszych miast Maroka. Bardzo żałuję, że zdołaliśmy mu poświecić tylko kilka godzin. Jednak nawet tyle czasu pozwoliło mi stwierdzić poza wszelką wątpliwość, że uliczki w medynie się ruszają. Coś na kształt schodów w Hogwarcie: uliczka, którą właśnie się szło znika, gdy tylko z niej skręcimy i nie da się już na nią wrócić. Podejrzana sprawa.
Fez jest znany z przemysłu garbarskiego, souku skórzanego i słynnej farbiarni skór. Można ją sobie obejrzeć z jednego z sąsiadujących z nią budynków (całkiem przypadkowo trzeba w tym celu przejść przez kilkupiętrowy sklep z wyrobami skórzanymi), ale nawet nie próbujcie znaleźć jej sami, nie ma na to szans. Uczynny tubylec chętnie was tam zaprowadzi za niewielką opłatą.

Na tym właściwie mogłabym zakończyć opis mojej pierwszej wyprawy do Maroka i podsumować że poszła ona, mimo wszystko, zaskakująco gładko. No, ale moje życie obfituje w nieoczekiwane zwroty akcji. Dzięki jednemu z nich było mi dane przekonać się, że słynna Klątwa Faraona sięga aż do Maroka.
Dla tych z Was, którzy tego nie wiedzą: klątwą faraona nazywamy niepożądane rewolucje natury gastrycznej, wywołane kontaktem z nową i nieznaną florą bakteryjną. Mam w bliskiej rodzinie osobę, którą taka klątwa potrafi dotknąć nawet podczas wyjazdu do Włoch, więc byłam przygotowana na każdą możliwość. Zabrałam ze sobą chyba pół apteki. Nie piłam wody innej niż butelkowana. W restauracjach zamawiałam napoje bez lodu. Uważałam na to co jem i ograniczałam świeże produkty, które je się ze skórką (że niby bakterie z wody, którą były myte się osadzają). Ze znanych mi sposobów prewencji chyba tylko nie popijałam każdego posiłku wódką.
I wiecie co? Nawet mi się udało.
Prawie.
Samolot powrotny mieliśmy w nocy, więc planowaliśmy wyjechać na lotnisko wieczorem, a odwozić nas miał przyjaciel Szalonego Naukowca swoją ukochaną, wypieszczoną beemką o imieniu Gretchen. Tego dnia teściowa przygotowała pożegnalny obiad: ulubione danie mojego męża: bastille – w wersji z owocami morza.
I to chyba był gwóźdź do mojej trumny – a w zasadzie to sarkofagu, czy wręcz piramidy.
Oszczędzę wam tu szczegółów, powiem tylko, że jak nigdy nie lubiłam owoców morza, tak nadal ich nie lubię; Gretchen przeżyła z trudem; wymiotowanie w samolocie to wyższa szkoła jazdy. A podczas międzylądowania w Rzymie wyglądałam jak śmierć i poważnie bałam się że mnie gdzieś zamkną, bo akurat wtedy w Afryce rozszalała się epidemia wirusa Ebola.

Na szczęście nie zamknęli.

9 myśli w temacie “Moja Marokańska Przygoda – odcinek 3. Wielki finał

  1. A.I. 13 lipca 2020 / 14:59

    Ogromnie się cieszę, że uratowałaś żółwia! (I bardzo lubię Twój styl pisania, idę czytać dalej).

    Polubienie

  2. Maja 13 lipca 2020 / 18:41

    Doskonałe! �� I rewelacyjny timing ������ i ja również się cieszę, że uratowałaś żółwia! Może żółw przeczytał gdzieś, że żółwi mocz przynosi szczęście i faktycznie chciał Ci się odwdzięczyć?

    Polubienie

  3. Jedno Oko Na Maroko 13 lipca 2020 / 19:08

    Bardzo dziękuję! Mam nadzieję, że reszta też Ci się spodoba (mimo mojego ewidentnego braku samokontroli jeśli chodzi o ilość słów)

    Polubienie

  4. Magdalena Majchrzak 5 października 2020 / 14:45

    Niebieskie Miasto wygląda tak obłędnie na zdjęciach, że aż trudno uwierzyć! Mam nadzieję, że kiedyś w końcu uda mi się tam pojechać

    Polubienie

  5. tohvri 5 października 2020 / 15:02

    W Maroko byłem już tak dawno, że z przyjemnością przypomniałem sobie, dzięki Tobie ten kraj. Muszę też nadrobić pozostałe części relacji. Mam trochę niedosyt ze względu na ilość zdjęć, ale i tak cudnie znowu się przenieść w te górzyste rejony.

    Polubienie

    • Jedno Oko Na Maroko 5 października 2020 / 15:05

      Dzięki za uwagę na temat zdjęć, będę miała ja na wzgledzie, przy kolejnych relacjach z podróży 🙂

      Polubienie

  6. beatared 7 października 2020 / 09:04

    Jak nieszablonowa i soczysta podroz, obfitujaca w pasjonujace przygody, pelen szacun za ratowanie zolwia i jego specyficznie wyrazona wdziecznosc hi hi hi. Jezeli kiedys wybiore sie w to miejsce bede miala sie na bacznosci przed zaklinaczami wezy, rzeczywiscie, taki biedny turysta na ktorym wyladuje taki waz chyba nie ma innego wyjscia, jak wykupic sie z jego zjadliwych objec, placa zaklinaczowi. Pomysl na biznes jak kazdy inny hi hi hi. Pozdrawiam serdecznie Beata Redzimska

    Polubienie

Dodaj komentarz