My vs Pech

Szalony Naukowiec jest człowiekiem ściągającym pecha jak magnes. Jedyny w całym samolocie zagubiony bagaż (i to w kraju tak uporządkowanym jak Szwajcaria)? Ponad godzinny korek na zawsze pustej drodze na lotnisko, przez który prawie spóźniliśmy się na samolot? Samochód zepsuty na środku autostrady w Maroku? Gra w piłkę nożną zakończona laserowym łataniem siatkówki? Wypadek na sankach, który o włos skończyłby się zjazdem w dół gęsto porośniętego drzewami alpejskiego zbocza? Telefon zgubiony podczas przeprowadzki, wieczorem tuż przed wyjazdem za granicę na miesiąc? Dziwna reakcja alergiczna na oku, która kosztowała nas 90 euro i 3 stracone godziny w Paryżu? Och, chwila – to akurat byłam ja. Ale alergia mogła być na niego. Lista jest długa
Kolejny atak pecha był tylko kwestią czasu.
Niedawno moja mama miała okrągłe urodziny. W ramach prezentu postanowiliśmy razem z moim ojcem zabrać ją na wycieczkę w miejsce, które sobie wymarzyła. Jest to o tyle problematyczne, że jednym z licznych mankamentów związku na odległość jest to, że każdy dzień urlopu jest na wagę złota i trzeba dokonywać niezłych akrobacji logistycznych żeby zoptymalizować ilość czasu spędzonego razem.
Do tego wyjazd z rodzicami jest dla nas transakcją wiązaną wymagająca synchronizacji wielu kalendarzy i wielu połączeń, bo Szalony Naukowiec musi najpierw przyjechać tu ze swojego Wygnania, abyśmy mogli wspólnie ruszyć w dalszą drogę. I jeszcze dodajmy, że mowa o okolicach długiego weekendu, więc wszystko musi być też skoordynowane z planami współpracowników. Swoją drogą ludzie z pracy patrzyli na mnie jak na wariatkę, kiedy pod koniec grudnia miałam już rozpisany cały urlop na następny rok i pytałam o ich plany na drugi kwartał. 
No i w tej właśnie sytuacji, kiedy dni wolne rozplanowane są co do jednego, kiedy bilety już kupione, grafik nieobecności w pracy w wybranym okresie ustalony, i rezerwacje hotelowe potwierdzone… linie lotnicze wchodzą całe na biało. Jest im niezmiernie przykro, ale zmienili harmonogram i własnie nasz lot niestety nie będzie miał miejsca. Możemy więc albo wyjechać na dzień krócej (co nie wchodzi w grę w przypadku wycieczki-prezentu), albo na dłużej, albo w ogóle pocałować się w nos.
W tym momencie klepię się mentalnie po ramieniu i myślę sobie, że najlepsze co mogli mi przekazać rodzice w genach, to pesymizm, skłonność do czarnowidztwa i głęboka wiara w prawa Murphy’ego. Dzięki temu, może niektórzy mnie mają za control-freaka, bo bywa że planuję różne rzeczy absurdalnym wyprzedzeniem, ale moje plany zawsze mają marginesy bezpieczeństwa oraz wersje B, C i D.
I dzięki temu cała nasza wieloosoba, wielolotowa konstrukcja zaledwie odrobinę chwieje się w posadach, zamiast całkowicie runąć. 
My vs Pech 1:0.

Powiedz mi gdzie chcesz jechać, a powiem ci kim jesteś

Dopiero co wróciliśmy z wyjazdu do Maroka i Barcelony z kompletem dokumentów i ogarnialiśmy w 7 tygodni listopadowy ślub cywilny, a tu już kończy się styczeń. A to oznacza, że już za 5 miesięcy z kawałkiem czeka nas ślub 2.0. Szczerze mówiąc w tej chwili nie mam ochoty o tym myśleć, jeden ślub stanowczo mi wystarczył. No ale skupmy się na pozytywach: ślub 2.0, czyli Ślub Główny, ślub totalnie po naszemu (a nie po urzędowemu albo marokańskiemu), charakteryzuje (miedzy innymi) mająca nastąpić zaraz po nim podróż poślubna. Więc zamiast myśleć o DJach, dekoracjach, zaproszeniach, butelkach wódki na głowę i czym tam jeszcze, myślę sobie o wymarzonych kierunkach.
To ciekawe, jak wymarzony kierunek podróży potrafi powiedzieć coś o człowieku. Jednych interesują wykwity cywilizacyjne jak Nowy Jork czy Singapur. Innych konkretne elementy historii czy kultury. Mnie najbardziej kręci natura. Na mojej podróżniczej bucket list znajdą się białe plaże z palmami i ośnieżone górskie szczyty, jaskinie, kaniony i wodospady. Norweskie fiordy, puszcza tropikalna w Amazonii, Sahara, solnisko na Atakamie, zorza polarna na Islandii, klifowe wybrzeża Irlandii, malediwskie atole i wielka rafa koralowa. A także safari fotograficzne w Kenii, parki małp, papug i słoni pływanie z delfinami, rezerwat tygrysów… i tak dalej.

A ponieważ kierunek naszej wyprawy jeszcze nie jest znany, a zima za oknem daje mi się trochę we znaki, wrzucam fotę z jednej z naszych pierwszych wspólnych podróży.
Oto Les Calanques: formacja geologiczna, którą można obejrzeć w południowej Francji, np w okolicach Marsylii (Park Narodowy Calanques). Niektórzy nazywają je śródziemnomorskimi fiordami: są to małe, trudno dostępne dolinki, wyszarpane w skałach tworzących linię brzegową i zalane wodą morską. Część z nich na końcu ma malutkie plaże, do których można dotrzeć wspinając się po wspomnianych skałach albo podpływając łódką.

Relacje z Rodziną z Importu

Wiecie co różni związek z facetem z importu od związku z facetem lokalnym?
Relacje z rodziną.
Fajnie jest nie mieć problemów „do kogo na święta” bo jedna para rodziców mieszka solidną ilość tysięcy kilometrów od nas. A może nawet nie obchodzi tych samych świąt. Nieco mniej fajnie, gdy z nowo nabytymi rodzicami ma się sporą barierę komunikacyjną. Staram się to potraktować jako inspirację do pracy nad swoim francuskim, ale póki co na staraniach się kończy. Z drugiej strony domyślam się, że niektórzy powiedzieliby że to i lepiej… hyhy. A jednak chciałabym móc z nimi normalnie rozmawiać.
Szalony Naukowiec – a więc tym samym i ja – oprócz rodziców ma jeszcze dwie siostry. One oczywiście płynnie mówią po angielsku, jedna z nich studiuje w Europe, a druga być może niedługo będzie tu pracować. No i mój mąż ostatnio zasugerował, że może mogłabym nawiązać z nimi nieco silniejszy kontakt. Znamy się już ponad trzy lata, dziewczyny są słodkie, urocze i bardzo życzliwe więc nic tylko nawiązywać, nie? Ale – jak zawsze – jest jedno „ale”. W tym wypadku: jak by to powiedzieć? Nie mamy za wielu punktów stycznych. Jasne, mamy pewnego mężczyznę, ale doprawdy ileż można gadać o jednym i tym samym facecie? Jeszcze żeby któraś z nas się w nim skrycie podkochiwała i próbowała go poderwać i miała 15 lat. Ale nie dość że ten konkretny egzemplarz dawno został poderwany i usidlony to jeszcze jest ich bratem – serio, nuda. Zainteresowań chyba podobnych za bardzo nie mamy (chociaż skąd miałabym to wiedzieć?), w dyskusje światopoglądowe (które uwielbiam) ciężko się wdać ot tak („hej, jak się masz, co u ciebie? Co myślisz o propozycji emerytur dla niepracujących matek 4 dzieci?”), plus to jednak siostry męża, lepiej by było uniknąć jakiś większych konfliktów ideologicznych. Do tego z powodów oczywistych nie możemy spędzać razem czasu. Więc co nam pozostaje?

Zastanawiając się nad możliwie najmniej niekomfortowym i niezręcznym sposobem spełnienia prośby małżonka, myślę sobie o tym, jak w ogóle budowałam ostatnio znajomości z koleżankami i wiecie co?
Wniosek jest jeden: potrzebujemy ludzi do obgadywania. 
Bo nic tak nie zbliża dziewczyn jak wspólne nielubienie innej dziewczyny (albo faceta – facet też da radę)

Związki na odległość są do dupy, część druga

Weekend dobiegł końca i po śmiesznych 3h snu budzik wezwał mojego męża do wyjścia na samolot. Świetnie, akurat w Blue Monday. Całe szczęście że jest coś takiego jak home office.
Ten weekend był taki krótki. Jak upakować dwa tygodnie w dwa dni? Jak odbyć wszystkie spotkania z ludźmi, zagrać w te wszystkie gry, obejrzeć wszystkie filmy w kinie i odcinki seriali, pójść do tych wszystkich knajpek i odbyć te wszystkie rozmowy?
Cóż, nadmiar zajęć nie sprzyja skupieniu, a Szalony Naukowiec nie należy do mistrzów świata w multitaskingu, wiec przynajmniej udało mi się go ograć w 7 Wonders

Jak w 3 minuty zrobić awanturę z niczego? Prosty przepis.

1. Idź wziąć prysznic.
2. Skończ, i zakręć wodę.
3. Stojąc mokra w wannie przypomnij sobie, że chciałaś zmienić ręcznik.
4. Poproś męża, żeby przyniósł ci nowy, ale szybko bo jest ci zimno.
5. Zobacz, że przyniósł nowy w sensie ‚świeży’ a nie ‚nowy, który mamy od niedawna, jeszcze nieużywany’ – który chciałaś.
6. Nawrzeszcz na niego, że cie nie rozumie i jest głupi.

W razie potrzeby kontynuuj punkt 6 odwołując się do dowolnie wybranych wydarzeń z przeszłości. Jak dobrze pomyślisz na pewno przypomnisz sobie kilka sytuacji dowodzących jego głupoty i braku zrozumienia.
Chyba pozostaje mi tylko cieszyć się, że Szalony Naukowiec jest niezwykle cierpliwym człowiekiem i zaaplikować sobie kroplówkę z czekolady na osłodzenie charakteru.

Me time czyli związki na odległość są do dupy

Dawno, dawno temu, kiedy nasza znajomość z Szalonym Naukowcem dopiero się rozwijała, natknęłam się w jakimś czasopiśmie na psychozabawę. Polegała na tym, że należało wziąć kartkę i narysować dwa przecinające się kółka (okręgi). Pierwsze ma symbolizować czas dla mnie, drugie: czas dla ciebie, a część wspólna: czas wspólny. Potem trzeba było porównać swój rysunek z rysunkiem partnera.
Uważam, że to świetny pomysł, bo strasznie ciężko jest zbudować szczęśliwy związek dwóm osobom, których wizja ilości czasu wspólnego różni się diametralnie. U nas na szczęście wyszło podobnie.
Kiedyś myślałam, że moja potrzeba czasu tylko dla siebie jest niezwykle niska. Patrzyłam na moją Przyjaciółkę i jej faceta i zazdrościłam im tej niemalże symbiotycznej więzi (mimo, że byli ze sobą wtedy na odległość). Może to dlatego, że mój własny związek w tamtym czasie miał „czas dla nas” bliski zeru. Musiało minąć sporo czasu i sporo dojrzewania, żebym odkryła, że nie tylko mam zapotrzebowanie na czas tylko dla siebie, ale i wizja symbiozy i spędzania całej doby (poza pracą) razem wcale mi się nie podoba, ba, mam wątpliwości, czy jest dobra dla zdrowia psychicznego (bez urazy). W sumie nic dziwnego, że wszystkie testy psychologiczne, które z upodobaniem robię (może tu kiedyś napiszę o niektórych) zgodnie nazywają mnie introwertykiem.

Ale do brzegu. 
Wiem już, że lubię mieć czas dla siebie więc niby wszystko fajnie, no nie? Problem w tym, że czas dla siebie jest fajniejszy, jeśli można go zakończyć wtedy, kiedy się ma na to ochotę. Wypad do kina smakuje dużo lepiej, kiedy wraca się do domu, w którym ktoś czeka (a kocia kuweta jest posprzątana). Spotkanie z koleżankami jest przyjemniejsze, kiedy nie jest alternatywą dla skajpa z ukochanym, bo przecież zaraz trzeba iść spać, a kolejna szansa na zobaczenie się i pogadanie będzie dopiero kolejnego wieczora. I niby na jedno wychodzi, bo mieszkając razem też trzeba iść spać, a następnego dnia lecieć do pracy, a jednak jest zupełnie inaczej. Może dlatego, że nawet pogawędki przy wieczornym myciu zębów, tuż przed zaśnięciem, czy w porannym pośpiechu są jakieś lepsze, gdy nie odbywają się przez telefon. Nawet jeśli jest to najnowszy model smartfona Intergalaxy tysiącpięćset-sto-dziewięćset, którego sobie i Wam wszystkim życzę.

Zmartwychwstanie

Pamiętacie komputerową żałobę z poprzedniego posta? Okazało się, że mamy do czynienia z istnym Jezusem wśród laptopów, bo wczoraj miało miejsce zmartwychwstanie. Niestety niedługo po nim nastąpiła kolejna śmierć kliniczna, a mąż mój – ten sam, który co drugi dzień narzeka, że za późno chodzimy spać i robi mi wykłady o korzyściach wynikających z wczesnego zasypiania – do 4 rano przeprowadzał operację na otwartym sercu (bądź też płycie głównej) przy pomocy zestawu śrubokrętów. 
Wynik rzeczonej operacji pozostaje mi nieznany, gdyż jak na arabską żonę przystało, posłuchałam mężowskiego nakazu co do pory capstrzyku.

Żałoba

Od dwóch dni obchodzimy żałobę. Straciliśmy lojalnego, wiernego przyjaciela, dzielnego wojownika wspierającego nas w codziennych bojach rzeczywistością. Niewysychające źródło rozrywek, partnera w pracy, towarzysza wielu wypraw, najlepszego kompana. Słowa nie są w stanie wyrazić jak bardzo jego brak będzie (już jest!) odczuwany na każdym kroku, w każdej sekundzie naszej egzystencji. Koło życia musi się jednak toczyć, jak wiedzą wszyscy którzy oglądali Króla Lwa, więc mimo, że strata jest niepowetowana a Szalony Naukowiec nieutulony w swym żalu, trwają intensywne poszukiwania Następcy. Nie jest to proste zadanie, gdyż Następca musi swoimi zaletami ciała i ducha dorównywać poległemu poprzednikowi, a nawet go przewyższać swymi przymiotami, jednocześnie pozostając skromnym i nie ceniąc się nadmiernie wysoko. Walczymy z czasem, którego jest tak niewiele, zegar tyka nieubłaganie przesuwając wskazówki w stronę katastrofy… Nie wiem czy damy radę ale będziemy walczyć do ostatniej chwili.

Innymi słowy: mojemu mężowi padł komputer.

Człowiek z liściem na głowie

„Wsiada do autobusu człowiek z liściem na głowie

Nikt go nie poratuje, nikt mu nic nie powie „


Znamy wszyscy tę piosenkę, nie?
Otóż ja dziś nie tylko wsiadłam do tramwaju, ale też z niego wsiadłam i weszłam do biurowca z… Czapką schowaną do kaptura. Nie, nie czapką, którą razem z kapturem miałam na głowie i niechcący z tym kapturem zdjęłam – nie. Z czapką zwiniętą w kłębek wetkniętą do kaptura. Specjalnie zrobiłam to wczoraj wieczorem żeby ranu mi się rzuciła w oczy i żebym jej (znowu) nie zapomniała.
No i nie zapomniałam.
Tak jakby.