Włoska robota

Wreszcie nasz rok (się zaczyna?)

Pierwszy wstęp, który nie jest taki straszny

W drugą sobotę października bladym świtem (pobudka przed 4 rano to nie przelewki) ruszyliśmy w świat. A konkretnie do Włoch.
Kocham Włochy, wspominałam o tym kiedyś?
To nasza pierwsza zagraniczna podróż tylko we dwoje od miesiąca miodowego na Zanzibarze ponad 2 lata temu. Co jest trochę smutne bo 2020 i 2021 to miały być nasze lata podróżnicze. Wreszcie mieliśmy mieć czas i środki żeby realizować marzenia…
Bo my o podróżach marzymy od dawna – w zasadzie od kiedy jesteśmy razem. Tylko że najpierw nie mieliśmy jak, bo hajs się nie zgadzał, potem jak oboje zaczęliśmy nieco lepiej zarabiać, zaczęły się schody z kartami pobytu. Pisałam Wam na Instagramie, że przez niecałe 8 lat mieszkania w Polsce, Szalony Naukowiec miał 7 tymczasowych kart pobytu. A to oznacza w sumie 1 kartę na rok. Na początku wyrabiało się je gładko i aplikując odpowiednio wcześniej można było właściwie ciągle mieć ważną kartę. Potem cały proces zaczął się rozciągać w czasie, a okresy kiedy jedna już się przeterminowała, a drugiej ciągle nie było, wydłużyły się i stały dość nieprzewidywalne. A bez ważnej karty nie można podróżować (trochę upraszczam, jeśli macie konkretne pytania o kartę to dajcie znać).
Potem z kolei nastąpił okres kontraktu Szalonego Naukowca w Niemczech – o ile tam Blue Card dostał błyskawicznie, o tyle z racji ograniczeń w ilości urlopu podróżowaliśmy raczej do siebie nawzajem niż gdzieś indziej razem.

I w końcu nastał rok 2020: Szalony nie tylko wrócił z Niemiec, ale też odebrał kartę na 3 lata i… wybuchł covid.
Od tego czasu jeździliśmy tylko trochę po Polsce i spotykaliśmy się z rodziną.

Ale w końcu nadeszła ta chwila! Moja wymarzona wyprawa do Neapolu i… sami zobaczycie gdzie jeszcze.

Kocham Włochy, wspominałam o tym?

Czyli przydługi wstęp, który czytacie na własną odpowiedzialność

Moja miłość do Włoch trwa już ponad 20 lat, chociaż nie byłam w tym czasie zbyt wierna ani lojalna.
Ale od początku.
Moi rodzice zawsze uwielbiali podróże, natomiast jako ludzie urodzeni i wychowani w PRL mieli ku temu dość ograniczone możliwości. Mimo to sporo świata udało im się oddzielnie lub razem zwiedzić (Bliski Wschód, Turcja, Anglia, Szwecja, Bułgaria, Czechy itd). W końcu w 1989 zmienił się ustrój i mogłoby wyglądać na to, że reszta Europy stanęła przed nimi otworem… ale zanim to nastąpiło urodziłam się ja, co trochę opóźniło temat.
W końcu zaczęliśmy podróżować kiedy skończyłam 9 lat. Zwiedziliśmy samochodem dużą część Francji, kawałek Hiszpanii, sporo fragmentów Niemiec, Austrii i i Szwajcarii – i właśnie Włochy. Zjeździliśmy wtedy większość z nich: Rzym, Florencja, Wenecja, Neapol, Pompeje, Sycylia, Bolonia, Luccaa, Piza, Turyn, Werona, a także wiele małych miasteczek w Toskanii, Cinque Terre, Portofino oraz Vieste na półwyspie Gargano, gdzie wypoczywaliśmy na plaży po tym całym zwiedzaniu.
Bardzo ubolewam, że nie pamiętam więcej z tych wycieczek (na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że to było jakieś 20 lat temu!). Zostały mi po nich 3 rzeczy:

  1. Zamiłowanie do Włoch, włoskiego języka i włoskiej kuchni (połączenie pomidorów i mozarelli jest miłością mojego życia, o czym wie chyba każdy, kto mnie w miarę dobrze zna);
  2. Nienawiść do wszelkiego rodzaju muzeów;
  3. Lekka niechęć do obiektów sakralnych (które trzeba zwiedzać jak muzea, ale przynajmniej jest ciemno, chłodno i można sobie usiąść).

I dlatego na swój Wielki Come Back wybrałam sobie Neapol (którego w ogóle nie pamiętałam) i Wybrzeże Amalfitańskie, na którym nie dość, że nigdy nie byłam, to które w dodatku nie posiada żadnych szczególnie istotnych muzeów, katedr ani bazylik – za to przepiękne widoki, klify, morze i gaje cytrynowe.

No dobrze, więc do rzeczy.

Część pierwsza: Neapol

Przewodnik twierdzi, że to miasto można pokochać albo znienawidzić. Nie pamiętając niczego z pierwszej wizyty, jechałam z kompletnie czystą kartą. I powiem szczerze, że ani go nie pokochałam ani nie znienawidziłam, alegdybym absolutnie musiała wybrać jedną z tych dwóch opcji, nie powiedziałabym, że je kocham.

Nie wiem jak wy, ale ja mam takie miasta, które pokochałam od pierwszej chwili – należy do nich na przykład Barcelona albo Freiburg. Mam też takie, które zaczynałam lubić po trochu, stopniowo odkrywając ich nieoczywisty urok – do takich zaliczam Hamburg. Ale są i takie, które było ciekawie zwiedzić, ale niekoniecznie miałabym ochotę wybrać się tam ponownie – i takim właśnie miastem jest dla mnie Neapol.

Począwszy od tego, że samo centrum – Spaccanapoli – czyli część, która zazwyczaj jest najładniejsza w starych miastach, w Neapolu jest chyba najbardziej obskurna i odrapana. Wąziutkie uliczki, które mogłyby być super urokliwe są zaśmiecone, kamieniczki odrapane, łuszczące się, poodpryskiwane i pomazane graffiti.

Widzicie? Potencjalnie urocza, brukowana, zadrzewiona uliczka, ale wszystkie ściany i drzwi wymazane graffiti
Piazzetta Del Nilo leży w samym sercu Spaccanapoli. W tle niby śliczna mozaikowa kopuła, ale na pierwszym planie pomazane i odrapane mury budynków.
Kolejna uliczka w ścisłym centrum

Ładnie wyglądają tylko te zapełnione knajpkami i sklepami z pamiątkami, które wywieszają dużą część asortymentu na zewnątrz i w ten sposób zasłaniają to co brzydkie i zniszczone.

Do tego dochodzi fakt, że ulice są mocno zaśmiecone, mało kto chyba zawraca sobie głowę takimi rzeczami jak trafianie do kosza, czy sprzątaniem po psach. A do tego wszędzie unosi się zapach spalin.
A skoro już o spalinach mowa, to ruch na większych ulicach Neapolu bardzo przypominał nam ulice Maroka: przepisy drogowe sprawiają tu wrażenie co najwyżej delikatnej sugestii, podobnie jak przejścia dla pieszych (nie oczekujcie, że ktoś przed nimi choćby zwolni, nawet jak już jesteście na środku), czy znaki. Każdy jedzie gdzie chce i jak chce, motory i skutery wciskają się wszędzie, a temu wszystkiemu towarzyszy hałas klaksonów i wspomniany już opar spalin.

Oczywiście są też inne dzielnice i część z nich ma całkiem inny charakter niż Spaccanapoli. Jest na przykład Chaia i Lungomare z pięknym bulwarem wzdłuż zatoki, przy którym stoją okazałe i bardzo ładnie utrzymane kamienice (klik na zdjęcie jeśli chcecie powiększyć).

Mamy też Castel Sant’Elmo w bardzo ładnej dzielnicy Vomero (której nie zrobiłam zdjęć, bo zrobiło się ciemno), z którego rozciąga się absolutnie oszałamiający widok na całe miasto i na Zatokę oraz na Wezuwiusza. W ogóle fakt, że gdziekolwiek się nie jest, prawie zawsze gdzieś na horyzoncie majaczy ON jest super:

W tle majaczy wyspa Capri

I wreszcie jest też to, co ukryte dla wzroku czyli:

NAPOLI SOTTERRANEA

Nasz plan na trzy dni w Neapolu obejmował dwa dni łażenia po mieście i wycieczkę na Wezuwiusza w niedzielę (kiedy – jak sądziliśmy – sklepy są zamknięte i wszystko jest lekko uśpione). Niestety (lub stety), w niedzielę zaczął się nasz Pech Pogodowy: lało od rana. Wycieczka górska z miejsca odpadła, podobnie z resztą, jak i jakiekolwiek chodzenie po mieście. Na szczęście w Neapolu można chodzić także pod miastem! I tak zawitaliśmy do Napoli Sotterranea.

Po kamiennej bramie ją poznacie

Tutaj ważna uwaga. Na Trip Advisorze przeczytacie bardzo pozytywne i bardzo negatywne opinie tej samej atrakcji. Prawda jest jednak taka, że atrakcje są dwie i znajdują się bardzo blisko siebie. Jedna nazywa się Napoli Sotterranea i wejście do niej jest położone obok Bazyliki di San Paolo Maggiore przy Piazza Gaetano pod kamienną bramą, którą widzicie po prawej, natomiast druga nazwa się La Neapolis Sotterrata i wejście do tej jest po drugiej stronie ulicy. My byliśmy w tej pierwszej i było to bardzo ciekawe doświadczenie.

Aranżacja obrazująca wydobycie materiałów budowlanych przez Greków

Po zejściu pod ziemię, można obejrzeć to, co pozostało po starożytnych Grekach i Rzymianach. Ci pierwsi wydobywali stąd materiały do budowy swojego nowego miasta Neapolis. Podczas, gdy ci drudzy, przekształcili system powstałych w ten sposób komór na podziemny akwedukt. Wodę doprowadzano z rzek podskórnych bardzo wąskimi i wysokimi tunelami do zbiorników, w których była przechowywana na potrzeby miasta, lub bogatych obywateli.

To rzymski zbiornik publiczny, nad nim była studnia miejska
To prywatny zbiornik jakiegoś bogacza, nad nim była prywatna studnia domowa.
A to wielki zbiornik rezerwowy, przy pomocy któego regulowano poziom wody w pozostałych komorach.
Takim korytarzem trzeba się przeciskać, żeby zobaczyć te zbiorniki. Wcześniej tędy płynęła woda.

W czasie II Wojny Światowej akwedukt wysuszono, wybetonowano i przerobiono na schron przeciwbombowy. Neapolitańczycy chowali się tutaj podczas bombardowania miasta (spadło na nie wtedy aż 200 bomb). Podczas wycieczki przewodniczka pokazała nam nawet prowizoryczne latryny. Poza tym zobaczyliśmy jeszcze eksperyment naukowy, czyli podziemną hodowlę roślin.

Informacje praktyczne

Wycieczki Napoli Sutterranea można oglądać tylko z przewodnikiem. Wycieczki po angielsku odbywają się co 2h (zaczynając chyba od 11), nie trzeba z wyprzedzeniem kupować biletów ani rezerwować terminu, natomiast jeśli pada, lepiej dać sobie przynajmniej pół godziny na stanie w kolejce do kasy/wejścia.

WEZUWIUSZ

Plany i informacje praktyczne

Następnego dnia już nie padało, więc postanowiliśmy się wybrać na Wezuwiusza. W planie było podjechanie kolejką/pociągiem do Herkulanum z samego rana, obejrzenie ruin, a następnie złapanie autobusu, który dowiezie nas na górę, jakieś 200m od krateru, gdzie zaczyna się wycieczka. Do krateru można dość tylko pod opieką przewodnika. Co więcej, bilety trzeba kupić wcześniej i to na konkretną godzinę. Autobus z okolic stacji Ercolano Scavi dowozi chętnych do parkingu jakieś 200m pod szczytem, gdzie jest sklepik z pamiątkami oraz bramki i panowie sprawdzający bilety. Bramkę można pokonać tylko od 30min przed do 30min po godzinie na którą wykupiliśmy bilet. My kupowaliśmy nasze dzień wcześniej i dostępne były już tylko pojedyncze miejsca, więc warto sobie zaplanować to z wyprzedzeniem.

Oczywiście pociąg + autobus nie jest jedyną opcją. W wielu miejscach Neapolu (a jak się później okazało: także w Sorrento) znajdziecie punkty turystyczne sprzedające bilety „Na Wezuwiusza”. O ile się zorientowałam, dotyczą one tylko transportu z wybranego punktu miasta na parking przy bramkach, a nie zwiedzania krateru, ale pewna nie jestem.

A skoro już o planowaniu czasu mowa, oto jak wygląda podróżowanie pociągiem po Włoszech:

Hej, tu stacja kolejowa, możesz tu kupić bilety i złapać pociąg do Herkulanum.
Najbliższy pociąg odwołany, ale spoko, za 50min będzie następny!
Masz już bilety? Ojej, szkoda, że tablica nie informuje, że dziś pociągi w ogóle nie kursują na tej trasie, bo jest jakaś usterka na torach.
Nie martw się, jest jeszcze inna kolejka, ona też jedzie do Herkulanum! Nazywa się Circumvesuviana, bilety kupisz w całkiem innej części dworca.
Ojej ale nie dziś! Dziś akurat jej pracownicy strajkują.
Ale to nic, za ten pociąg, który nie kursuje, jest wdrożona komunikacja zastępcza. Musisz tylko podjechać metrem dwie stacje i tam złapać autobus.
Jak już uda ci się dotrzeć do autobusu zastępczego pozostaje tylko wysiąść na właściwym przystanku. Problem w tym, że autobus zatrzymuje się w dość przypadkowych miejscach niezupełnie odpowiadających stacjom kolejowym, na przystankach okolicznych miejskich autobusów, które mają tylko lokalne nazwy np. od ulic i placów. Nikt nie mówi jakiej stacji odpowiada dany przystanek ani jak to się ma do lokalizacji stacji. Jak więc wysiąść na właściwym?
Nie wiem, bo nam się nie udało.
Skoro przejechaliśmy Herkulanum, postanowiliśmy zamiast tego wysiąść w Pompejach, skąd też jeżdżą autobusy pod krater. Jakieś 45 min później okazało się, że przystanek autobusu zastępczego nijak się ma do ruin, autokarów na Wezuwiusza ani w ogóle niczego, a jedyną opcją dojazdu do celu z tego miejsca jest taksówka.
Za 120 euro.
Podziękowaliśmy uprzejmie i postanowiliśmy wracać do Herkulanum.
Powrót po niewysiąściu tam gdzie trzeba zajęło nam 1,5h a dojście do WŁAŚCIWEJ stacji, koło której startują autobusy na Wezuwiusza: kolejne 30min. W efekcie nie zdążyliśmy na wycieczkę, bo nasze okienko wejścia dawno minęło.

Po lekkim fochu i drobnej kłótni o to, czyja to właściwie wina (nie będę w tym miejscu wskazywała palcem, kto ruszył się z siedzenia, kiedy ludzie wysiadali i nie zapytał kierowcy co to za przystanek, ale ta osoba usłyszała, co myślę na jej temat), uznaliśmy, że i tak pojedziemy na górę. Może się zlitują z okazji strajku? Niestety się nie zlitowali.
Postanowiliśmy w związku z tym urządzić sobie dwugodzinny marsz w dół żeby chociaż nacieszyć oczy widokami. Nie wiem jakie wrażenie zrobiłby na nas krater (ja nie pamiętam, rodzice mówią, że w sumie to taki zarośnięty trawą lej), ale widoki z drogi w dół były niesamowite i warte tego całego zawracania głowy! Zwłaszcza, że po jakiejś 1,5h marszu znaleźliśmy knajpkę, która nakarmiła nas pizzą i napoiła proseczkiem i to jeszcze z TAKIM widokiem (klik żeby powiększyć):

Na koniec tego spaceru spotkał nas też chyba jedyny prawdziwy Łut Szczęścia podczas całego wyjazdu. Właśnie zeszliśmy z góry, ale przed nami była jeszcze jakaś godzina marszu przez ludzkie osiedla. Trochę na to nie mieliśmy ochoty, bo nie dość, że byliśmy zmęczeni po całym tym szalonym dniu, to jeszcze to by była droga bez żadnych fajnych widoków. I wtedy, właśnie gdy mijaliśmy pierwsze od szczytu miejsce w którym mógłby się zatrzymać autokar: zza zakrętu wynurzył się dokładnie ten sam, który 2,5h wcześniej zawiózł nas na górę! Do tego kierowca nas poznał i zaproponował podwózkę do stacji. A tam okazało się, że CIRCUMVESUVIANA JUŻ NIE STRAJKUJE. W związku z czym w 20min byliśmy z powrotem w centrum Neapolu.

Sukces ten uczciliśmy stojąc w czterdziestominutowej kolejce do jednej z dwóch najlepszych pizzerii w Neapolu: Sorbillo. Pizza była faktycznie pyszna. Czy pyszniejsza niż te o 40 minut szybciej dostępne? Ciężko powiedzieć. Ale była pyszna.

W międzyczasie dostałam także w prezencie cornucello.
Czym jest cornucello pytacie? Otóż to wszechobecny w Neapolu czerwony dzyndzelek w kształcie najbardziej przypominającym papryczkę chili. Widać go absolutnie wszędzie, a już zwłaszcza w sklepach z pamiątkami. Ale nie tylko tam. Cornucello nie jest jednak papryczką chili, a rogiem (cornu) i talizmanem, który ma przynosić właścicielowi szczęście oraz chronić go przez urokami i złym okiem. Co jest kluczowe, aby cornucello faktycznie nas chronił, nie można go sobie kupić – liczy się jedynie jeśli go dostaniemy.
Czy przyniosło mi szczęście na kolejnych etapach podróży? Sami ocenicie.

Część druga: Sorrento i Wybrzeże Amalfi

Nie powiem żebym ze smutkiem opuszczała Neapol następnego dnia. Ba, cieszyłam się, że Circumvesuviana nie strajkuje, że można od ręki kupić bilet na każdy z kursujących co 30 min pociągów, a jeszcze bardziej cieszyłam się niecałe półtorej godziny później, kiedy wysiedliśmy na stacji w Sorrento, które urzekło nas od pierwszej minuty.

Jak wiele miasteczek w tej okolicy, Sorrento leży na klifach, w związku z czym jest miasteczkiem wielopoziomowym. „Na górze” jest stacja kolejki i ogólnie centrum, główny plac, piesze uliczki pełne knajpek i sklepików z pamiątkami.

„Na dole” z kolei leży Marina Piccola czyli port, z którego ruszają rejsy wycieczkowe, coś w rodzaju plaży – chociaż tak naprawdę nie za bardzo jest to plaża, a bardziej mola, na których są leżaki i parasole, które pełnią rolę plaży; oraz – co odkryliśmy ostatniego dnia – Marina Grande, czyli najstarsza część miasta, gdzie cumują łodzie rybackie i gdzie można zobaczyć rybaków przywożących świeże ryby do okolicznych knajp, czy cerujących sieci.

Poniżej znajdziecie trochę zdjęć, zaczynając od centrum, przez Małą Marinę aż po Dużą Marinę (dwa ostatnie – znowu możecie powiększyć zdjęcia klikając na nie).

WYBRZEŻE AMALFI NA SKUTERZE

Kolejne dwa dni upłynęły nam na tym, co od samego początku ekscytowało mnie najbardziej. Wynajęliśmy skuter (85 euro za dwa dni w wersji komfort jeśli to kogoś interesuje).

Uwaga praktyczna: jeśli nie umiecie jeździć skuterem, to nie jest najlepsze miejsce żeby się tego uczyć – drogi są kręte, wiodą często mocno pod górę i w dół, a ruch był spory nawet w połowie października. A jeśli nie jesteście bardzo przyzwyczajeni do jeżdżenia jako pasażer bez oparcia (tej skrzynki z tyłu) to nie bierzcie wersji base mimo, że jest tańsza.

Ja naturalnie prowadzić skutera nie umiem (na szczęście Szalony Naukowiec umie – bo w związku najważniejsza jest zgodność priorytetów i komplementarność umiejętności praktycznych), za to mam trochę doświadczenia jako pasażer. Dzięki temu przeżyłam te wszystkie godziny bez większego problemu, a nawet nakręciłam sporo filmików i narobiłam masę zdjęć. Jednak na dłuższą metę jest to, mimo wszystko, męcząca pozycja (zwłaszcza jeśli nie ma oparcia).

Na naszą skuteriadę mieliśmy dwa dni, więc zaczęliśmy na spokojnie Już pierwszego dnia okazało się, że pech pogodowy nas nie opuszcza: było pochmurno i zimno. Ale kto by się tym przejmował! Najpierw pojechaliśmy do Positano. Positano – tak samo jak Sorrento – leży na klifie. I to wysokim. Do tego znajduje się w głęboko wciętej w ląd zatoczce, dlatego całe miasto w sumie ma kształt )w uproszczeniu) litery U. To co jest w nim ciekawe to to, że w zasadzie ma dwie ulice (dostępne dla ruchu kołowego). Jedna jest dwukierunkową „obwodnicą” i otacza miasteczko od góry wzdłuż litery „U”. Od niej w pewnym momencie odbija w prawo (przyjmując kierunek jazdy od Sorrento do Amalfi) druga ulica, tym razem jednokierunkowa, która wije się w dół, powiedzmy że w poprzek naszego U, żeby w końcu podjechać znowu do góry i połączyć się z „obwodnicą” po drugiej stronie. Cała reszta to uliczki piesze, przesmyki i bardzo duża ilość schodów. Jak mówiłam klif jest wysoki, więc jeśli chcecie dotrzeć do centrum, macie tylko jedną szansę skręcić dobrze i zjechać w dół – bo raczej nie polecam parkowania przy „obwodnicy” i złażenia.

Czerwonymi strzałkami zaznaczyłam punkty, w których jedna ulica łączy się z drugą

A tak wygląda Positano z dwóch przeciwległych stron i z plaży na samym dole:

Zwrócćie uwagę, że na wcześniejszym zdjęciu nawet nie widać wieży kościoła, który widzicie na tym, tak głęboko ta część jest wcięta w skały

Przesmyki i schody:

Naszym następnym przystankiem było Amalfi, które mimo bliskości klifów, jest położone w znacznie większej części na poziomie morza. Do tego główna droga biegnie przez sam środek, więc nie sposób się tu zgubić. Samo miasteczko jest małe i urokliwe, a część interesująca turystów składa się właściwie z promenady wzdłuż brzegu oraz w sumie jednej ulicy biegnącej w głąb lądu wypełnianej restauracjami, lodziarniami i sklepikami. Jest też też kościół z bardzo okazałymi schodami i fasadą.

Te dwa miasteczka plus oswajanie, się z jazdą i drogami zajęło nam większość dnia. Wróciliśmy zmęczeni, zmarznięci, ale zachwyceni, a już kolejnego poranka wyruszyliśmy znowu w trasę, tym razem mając w planie pojechać znacznie dalej – a konkretnie na sam „koniec” Amalfi Coast. Znaleźliśmy tam prawdziwą perełkę, czyli miasteczko Vietri Sul Mare, które nie dość, że okazało się przeurocze i niezwykle ciekawe, to jeszcze znacznie mniej popularne wśród turystów. Vietri także jest wielopoziomowe: „na dole” jest plaża i marina, które były kompletnie wyludnione (niewykluczone, że miało to związek z tym, że dzień był potwornie wietrzny), a „na górze” jest urocza starówka. Miasteczko specjalizuje się w produkcji ceramiki, bo niemal każdy budynek był ozdobiony mozaikami i kafelkami, podobnie jak różne schody, przejścia i nawet murki wzdłuż ulicy!

Na plaży ani żywego ducha

A tu mozaiki zdobiące budynki, sklepu, murki i przejścia:

Niesamowite, prawda??
A to nie wszystko! Nawet studzienki kanalizacyjne w Vietri są ozdobne!

Z Vietri powoli wróciliśmy do Sorrento. Jadąc w obie strony zatrzymywaliśmy się często w licznych zatoczkach żeby podziwiać przepiękne widoki. Tego dnia pogoda dopisała nam w 50%: było słonecznie i raczej bezchmurnie, dzięki czemu naprawdę można było zgubić oczy z wrażenia. Do tego, jak pisałam wcześniej, koszmarnie wiało. Miałam na sobie koszulkę, podkoszulkę, sweter, któy oddał mi mąż, bluzę, kurtkę i szalik – czyli w sumie prawie wszystkie ciuchy, jakie ze sobą zabrałam (minus kilka t-shirtów) i wcale nie było mi za ciepło. Chwilami bałam się nawet, że zdmuchnie nas z drogi, nawet dwa razu musieliśmy się zatrzymać dla bezpieczeństwa. Niemniej był to absolutnie idealny dzień i z wielkim smutkiem żegnałam się wieczorem z naszym skuterkiem. Moje świeżo przekłute ucho, dla odmiany, z wielką radością pożegnało się z kaskiem, a potem karało mnie za ten pomysł przez dobrych kilka dni.

Widoki z drogi:

Jedno pytanie, które wstrząsnęło ziemią.

Pozostało nam się tylko spakować, by kolejnego dnia wrócić do Neapolu, zjeść pożegnalną pizzę i zdążyć na poranny samolot. Jako że Sorrento okazało się dużo przyjemniejszym miejscem do spędzania czasu, nie śpieszyliśmy się z tym zbytnio i złapaliśmy pociąg dopiero koło 17 – a to i tak na moje wyraźne życzenie, bo niektórzy z nas przejawiali chęć powrotu przedostatnim pociągiem. Ja jednak liczyłam, że mimo wszystko na ostatni spacer tłocznymi neapolitańskimi uliczkami, być może zakończony w kolejnej kolejce do jakiejś Najlepszej Pizzy Świata, więc uparłam się na nieco wcześniejszy powrót.

I dobrze, że to zrobiłam, bo dosłownie kilkanaście kroków od hotelu popatrzyliśmy na siebie i jednocześnie (!!) zadaliśmy sobie nawzajem niewinne pytanie: a właściwie gdzie są paszporty?
Ziemia się zatrzęsła. Podczas kiedy Szalony Naukowiec nas meldował (na szczęście drugi raz w tym samym B&B nie pytali już o dokumenty), ja błyskawicznie przetrząsnęłam walizki. Paszportów ani śladu. Ustaliliśmy, że ostatni raz widzieliśmy je meldując się w hotelu w Sorrento. Potem w naszych paszportowych wspomnieniach ziała czarna dziura. Szybki telefon pozwolił tylko stwerdzić, że nasze dokumenty nie znalazły się podczas sprzątania. Miła pani w recepcji pocieszyła mnie, że jeszcze ich poszukają, jak tylko będą mogli, tylko trochę później, bo niestety teraz nie mogą, gdyż w pokoju są nowi goście. A także, że zadzwonią jak tylko coś znajdą – lub nie.

Była godzina 18.50.
Rzut oka na rozkład pociągów uświadomił nam, że mamy mniej niż 3 godziny, żeby dojechać z powrotem do Sorrento, znaleźć paszporty i nie utknąć tam na noc – co byłoby raczej niefortunne biorąc pod uwagę, że autobus na lotnisko odjeżdżał następnego dnia przed 7 rano z okolic dworca w Neapolu. Mimo braku pewności, że w ogóle mamy po co tam jechać, popędziliśmy na stację i złapaliśmy chyba najwolniejszą kolejkę świata, którą wróciliśmy do Sorrento. zwykła 1h 20 rozwlekła się do 1h40, a moje nerwy bardzo dokładnie odczuły każdą z tych minut. Większość drogi urozmaicałam sobie myślami o tym, co się stanie, jeśli paszportów nie ma w hotelu i czy mojego Męża z Importu w ogóle uda się przywieźć do Polski, czy też zostanie on we Włoszech na czas bliżej nieokreślony z walizką pełną brudnych ciuchów i pamiątek.

Tutaj chciałabym podziękować Autorce bloga Paris Moskwa 3:54, której wpis o tym, czy granatowy jest czerwony i dlaczego tak, być może uratował mnie w tym momencie od popadnięcia w obłęd.

Na szczęście paszporty czekały już na nas w recepcji. Któreś z nas (skromność nie pozwala mi powiedzieć, kto), wpadło na genialny pomysł schowania ich w szufladce hotelowego biurka… Ze wstydem przyznam, że nikt mi nawet nie zrobił awantury z tej okazji (co przecież byłoby ze wszech miar usprawiedliwione), przez co równowaga w naszym związku została nieco zachwiana, bo – jak może pamiętacie z wcześniejszego akapitu – ja nie byłam równie wspaniałomyślna, kiedy przegapiliśmy nasz przystanek w drodze na Wezuwiusza.
Kolejny bieg na stację i już 1,5h później czyli jakoś po 22 znowu byliśmy w Neapolu.
Hurra.

Chyba nie muszę dodawać, że z żadnych spacerów nic nie wyszło, pizzę wzięliśmy na wynos z pizzerii na parterze budynku naszego B&B i zjedliśmy ją w łóżku, a następnego dnia bez większego smutku pożegnaliśmy się z tym miastem.