Quo Vadis blogu?

Jedno Oko na Maroko powstało pod koniec 2018 roku jako strona na Fb. Kiedy je zakładałam, przyświecały mi dwie główne myśli:

  1. Po kilku latach obecności na grupach poświęconych związkom w ogóle i związkom mieszanym konkretnie, byłam trochę zmęczona. Z jednej strony pisaniem po kilka razy tych samach komentarzy, a z drugiej: ograniczeniami jeśli chodzi o długość i kontekst. Chciałam móc rozwinąć swoje myśli, rozpisać się, wyjaśnić punkt widzenia raz, a dobrze, a potem po prostu wrzucać do tego odnośniki w adekwatnych dyskusjach.
  2. Poza tym miałam wrażenie, że związki mieszane są traktowane w bardzo dziwny sposób, zarówno przez ludzi z zewnątrz jak i z wewnątrz. Chciałam rozbijać te stereotypy i pokazywać, że to mogą być relacje takie jak inne – po prostu dwojga ludzi, których łączy uczucie (i parę innych rzeczy).

I tak sobie na niej pisałam, przeplatałam historyjki z życia z przemyśleniami na różne związkowo-psychologiczne tematy. Mało kto to czytał, ale za bardzo się tym nie przejmowałam. Po jakimś czasie logistyka korzystania z FB jako repozytorium zapisów zaczęła mnie męczyć. Nie ma tam przecież żadnego spisu treści, żeby odnaleźć konkretny wpis trzeba scrollować w dół, co jest raczej upierdliwe zwłaszcza, że moje teksty były często długie. Możliwości edycji tekstu w poście na Fb właściwie nie istnieją. W końcu wpadłam na pomysł przeniesienia swojej pisaniny na platformę bloggerską. Pojawiło się archiwum, a pogrubienia, podkreślenia i kursywa stały się dostępne na wyciągnięcie ręki – było super.

Do czasu. Bo już na FB mało kto mnie czytał, to kto znalazłby tego bloga? Skoro pisałam na blogu, co zrobić z Fb? Wrzucanie tego samego mijałoby się z celem, ale w takim razie co publikować na fanpage’u? Kto będzie czytał obie te rzeczy? To chyba w tym czasie zaczęłam się zastanawiać nad czytelnikami i nad tym, skąd ich brać. No bo w końcu wkładałam sporo czasu i wysiłku myślowego w te swoje teksty – i uważałam, że ona naprawdę mają wartość i mogą się komuś przydać. Fanie by było, gdyby docierały do ludzi, nie?

Mniej więcej wtedy postanowiłam spróbować Instagrama. Szybko się zorientowałam, że ma on tę przewagę nad Facebookiem, że każdy profil (prywatny czy strony), działa tam dokładnie tak samo: każdym z nich można przeglądać i komentować treści innych. W tamtym czasie stroną na Fb praktycznie nie dało się tego robić. A ja po pierwsze miałam ochotę dyskutować (jednocześnie nie wpychając swojego – bardzo charakterystycznego i wyraźnie obcobrzmiącego – nazwiska w szambo komentarzy), a z drugiej strony pomyślałam sobie, że to świetny sposób docierania do potencjalnych odbiorców. Jeśli zabiorę głos w dyskusji, i to co powiem komuś przypadnie do gustu, to może wejść na moją stronę i przeczytać co piszę. Proste i oczywiste, prawda? I tak Jendo Oko dorobiło się profilu na Instagramie. Oczywiście dylemat, co publikować gdzie jak i kiedy znacznie się w tym momencie pogłębił. Zwłaszcza, że Instagram był i jest nastawiony na zdjęcia, ogranicza ilość tekstu do śmiesznych 2200 znaków, a ja chciałam pisać, a nie wrzucać obrazki!

Niedługo później zaczęła się pandemia. W tym samym czasie poznałam też Maję z Miłość w Czasach Strefowych, która – w przeciwieństwie do mnie – ma wiedzę o tym jak działają social media. Maja szybko mnie uświadomiła, że nie wystarczy pisać i komentować żeby znaleźć odbiorców. Wyjaśniła mi, o co chodzi z algorytmami, promowaniem kont, zasięgami, interakcjami itd. Powiedziała, że jeśli nie pokażę twarzy to nigdy do nikogo nie dotrę – bo ja do tego czasu nie wrzuciłam ani jednego swojego zdjęcia na żadną z licznych odsłon mojego bloga. Celowo. Ona też namówiła mnie na przeniesienie się z bloggera do WordPressa i na założenie swojej domeny.

Życie w czasie zarazy diametralnie się zmieniło, świat realny się skurczył, a rola świata wirtualnego: urosła. Prawdziwe życie ograniczało się do siedzenia w domu, pracy zdalnej i czytania newsów o pandemii. Blog stał się moim hobby. Zaczęłam pisać więcej, zaczęłam rozwijać swojego Instagrama (totalnie bez pomysłu ani strategii). Maja trochę ciągnęła mnie za sobą, doradzałą, czasem robiła shout outy. Myślałyśmy o jakimś wspólnym projekcie, dołączałyśmy do instawyzwań. To dzięki niej pojawiła się propozycja wywiadu dla portalu kobiecego. I pomyślałam „czemu nie?” Temat nie jest może tym, o czym chciałabym mówić (bo miał być głównie o weselu w Maroku), ale jednak wiadomo, dla większość ludzi w Polsce temat potencjalnie ciekawy i egzotyczny, a dla mnie nadal na tyle świeży, że fajny do opowiedzenia. No i była to szansa na dotarcie do szerszego grona potencjalnych odbiorców zainteresowanych tym, co chciałabym pisać. Po wywiadzie (jest zalinkowany tutaj na blogu, po prawej stronie), pojawiła się oferta wystąpienia w telewizji śniadaniowej To już było trochę za dużo jeśli chodzi o moje potrzeby autopromocji i parcie na szkło. Podziękowałam. Zwłaszcza, że to była oferta z TVP 🙂

I tak sobie pisałam i prowadziłam tego Instagrama oraz Fb.
Zaczęło się do mnie odzywać bardzo wielu panów, głównie z Afryki Północnej, którzy szukali wizy lub przygód. Już wcześniej pisałam o wizowcach, tym razem postanowiłam uruchomić cykl poświęcony oszustom. Gadałam z nimi (świetna rozrywka, kiedy nie możesz wyjść z domu), spisywałam obserwacje i wnioski. Potem zaczęłam rozmawiać z kobietami, które padły ofiarami takich ludzi. Kilka takich rozmów możecie znaleźć do dziś w zakładce Na Kozetce z Oszustem.

Moje zasięgi bynajmniej nie rosły lawinowo. Ba, przekonałam się, że bloga w ogóle prawie nikt nie czyta. Wpisy na IG docierały do większej (chociaż nadal małej) liczby ludzi. Bardzo mnie to frustrowało. Zawsze uważałam się za człowieka słowa pisanego, a nie przekazu obrazkowego (ani tym bardziej audiowizualnego). Było mi trochę przykro, że nikogo nie interesują moje teksty – które nadal uważałam za wartościowe i potencjalnie pomocne. Nie chciałam skupiać się na zdjęciach albo filmach, nie mówiąc już o nagrywaniu gadającej siebie. Starałam się wprowadzać w życie inne rady (na temat konstrukcji postów, doboru hasztagów, pory publikacji, ilości mojej własnej aktywności itd.), skupić się na prowadzeniu IG jako miejsca do pozyskiwania odbiorców, jednocześnie utrzymując bloga jako ten „właściwy” kontent. Pisałam więc teksty na blogu i zajawki (takie zwiastuny) na IG. Wiecie, jak trudno jest się zmieścić w takim limicie 2200 znaków i to jeszcze z hasztagami? A potem i tak posty miały lajki ale nie miały komentarzy, a blog wysychał. Jakby ludzie nie czytali ani tego ani tego, tylko lajkowali zdjęcia.

No ale w sumie w IG chodzi o zdjęcia, więc czego ja się spodziewałam?
Oczywiście są strony, które ludzie czytają. Są wpisy, które komentują. Im bardziej kontrowersyjne, tym chętniej. Im bardziej polaryzujące, tym lepiej. Im bardziej pogarszające nastrój, tym bardziej. Tylko, że ja nie mam do powiedzenia nic szczególnie kontrowersyjnego ani polaryzującego. Nawet jeśli mówię coś niepopularnego, czy zaskakującego, chyba robię to w taki sposób, że to nie wzbudza chęci kłócenia się ze mną.
Tak naprawdę, to co wzbudziło największe zainteresowanie, to posty, rozmowy i wpisy na temat wesela w Maroku. Co na pocżatku było dla mnie fajne (patrz: wywiad), ale w końcu stało się monotonne.

Myślę, że to to wszystko, połączone z ogólnym lekkim wyczerpaniem się tematów, sprawiło, że coraz mniej pisałam na blogu, a coraz bardziej ograniczałam się do postów na IG. Co oczywiście pogłębiło mój dysonans pt „co gdzie”, bo przecież nigdy nie planowałam prowadzić kilku platform z różną zawartością. Od początku to miał być jeden pamiętniko-przemyślnik.A teraz wszystko było rozbite między bloga, posty na IG i jeszcze stories. Bałagan.

Tymczasem sytuacja pandemiczna zaczęła się poprawiać, życie zaczęło wracać do normy, a moje instahobby: tym bardziej wygasać. Nie chciało mi się już pisać postów (skoro i tak nikt nie czytał), zaczęłam się ograniczać głównie do stories, które wydały mi się najbardziej interaktywną rzeczą dostępną na IG. I może najłatwiejszą do przyjęcia? Ciągle piszę o tym, co myślę, ale ograniczam się teraz zazwyczaj do krótkich komentarzy na stories, niż do dłuższych wpisów gdziekolwiek.

Jeszcze raz czy dwa zdecydowałam się na jakiś artykuł dla kogoś (ostatnio dla Onetu po raz milionowy odgrzałam temat marokańskiego wesela), ale coraz bardziej czuję, że to chyba nie to. Niby ciągle mam w głowie aspiracje do przełamywania stereotypów i dzielenia się doświadczeniem i przemyśleniami z nadzieją, że może komuś pomogą lub kogoś zainspirują. Może jestem zadufana w sobie, ale uważam, że wiele z nich jest wartościowych. Z drugiej strony zastanawiam się na ile zauroczyła mnie wizja chwili sławy? Czy to co mam do powiedzenia jest naprawdę warte po pierwsze mówienia (pisania), a po drugie słuchania (czytania)? A może jestem po prostu grafomanką jakich teraz tak wiele w Internecie? Może to wszystko powinno być po prostu pamiętnikiem i tyle? Wszak blog oryginalnie był właśnie wirtualnym pamiętnikiem. Czemu zależy mi na tym, żeby ludzie czytali to co piszę? Gdzie jest granica pomiędzy obalaniem stereotypów i normalizacją związków taki jak nasz, a zwykłym ekshibicjonizmem i uzależnieniem od dopaminy płynącej z lajków i poczucia, że kogoś interesuje moje życie?

Nie znam w tej chwili odpowiedzi na te pytania. Stoję chyba na jakimś rozdrożu i zastanawiam się, co dalej? Nie jestem pewna jaka przyszłość czeka tego bloga, strony na IG i fanpage’u na Fb. Być może Jeno Oko się zamknie. Albo spojrzy w innym kierunku?

Zobaczymy (nomen omen)