Język w związkach mieszanych

Jeśli zapytać ludzi, co według nich jest najważniejsze dla dobrego funkcjonowania związku, pada wiele różnych odpowiedzi, ale jedną z najczęstszych jest komunikacja. I to jest prawda – skuteczna, konstruktywna komunikacja, która nie tylko pozwala nam poznać drugą osobę, ale także budować więź i rozwiązywać konflikty, to absolutna podstawa – nie tylko w związku, ale w ogóle w relacjach międzyludzkich.

Jest wiele błędów, które ludzie popełniają w procesie komunikacji i które powodują między nimi problemy. Żeby wymienić tylko kilka: brak skupienia na rozmówcy, nadmierne uogólnienia (zawsze, nigdy), komunikaty typu ty a nie typu ja (ty nigdy niczego nie proponujesz  zamiast chciałabym żebyś coś zaproponował), komunikacja ad personam zamiast skupiania się na zachowaniach, przerzucanie się winą, brak szacunku, niesłuchanie partnera, brak dbałości o precyzję wypowiedzi, oczekiwanie, że druga osoba sama się domyśli o co nam chodzi – lista jest długa.

To na czym ja chciałabym się dziś skupić to zupełnie inna sprawa. Komunikację można ćwiczyć i rozwijać, ale podstawowym warunkiem żeby w ogóle miała ona szansę zaistnieć na poziomie werbalnym jest wspólny język. Sprawa oczywista i naturalna dla większości, ale nie dla par mieszanych.

Jeśli by mnie ktoś spytał o zdanie (nikt nie pyta, ale to mój blog więc i tak się wypowiem), komunikacja jest jedną z największych pułapek jeśli chodzi o związki mieszane, w których przypadku zazwyczaj przynajmniej jedna strona nie korzysta z języka ojczystego. A często i obie. Nie musi to oczywiście z definicji oznaczać problemów, ale powiedzmy to wprost:

pewien  poziom znajomości wspólnego języka jest po prostu niezbędny aby móc nawiązać relację na głębszym, intelektualnym poziomie.

My z Szalonym Naukowcem od samego początku porozumiewamy się po angielsku. Stopniowo dochodzi coraz więcej polskiego, zbudowaliśmy też przez lata taki nasz własny język, ale jednak bazą jest angielski. Oboje także pracujemy w tym języku i znamy go na poziomie C1+, czyli można powiedzieć: płynnie. A jednak zdarzają się momenty, w których odczuwam dyskomfort wynikający z braku stuprocentowej swobody w oddawaniu pewnych subtelności i niuansów, które mogłabym bez kłopotu wyrazić po polsku. Oczywiście potrafię bez problemu przekazać to co chcę, ale czasem muszę zrobić to w inny (dłuższy, bardziej opisowy sposób) niż bym chciała. A to też wpływa na dynamikę interakcji – zwłaszcza kłótnia może stracić trochę na impecie. A kto by tego chciał, prawda?
I to mnie uwiera jak kamyk w bucie.

Czasem natykam się w internecie na fragmenty komunikacji po angielsku różnych par i szokuje mnie to co widzę. Nie będę tu przytaczała przykładów, ale

szczerze wątpię, że można dobrze i głęboko poznać drugą osobę razem z jej światopoglądem, opiniami i przemyśleniami posługując się językiem na poziomie średnio-zaawansowanym i mieszając podstawowe czasy, tryby i słówka.

Wiem, że niektórzy by się ze mną nie zgodzili. Wiem, że są osoby, które uważają, że gramatyka nie ma aż takiego znaczenia (nieważne czy powiem I love you very much czy I very love you – i tak wiadomo o co chodzi), że świetnie się dogadują pomimo mielizny językowej bo najważniejsza jest miłość albo on mnie rozumie bez słów. Ewentualnie przecież jest google translator. (Serio, próbowaliście kiedyś gadać z kimś, kto używa google translatora? Ja próbowałam i mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o rozumienie, co autor miał na myśli to jest to w sporym stopniu zgadywanka).

No ale nie. Dopóki gadamy o pierdołach, o tym kto lubi jakie danie albo jakie lody – spoko. Jeśli jednak rozważamy bycie z kimś i wspólną przyszłość, rozmowa w której czas przyszły miesza się z przeszłym a tryb przypuszczający z oznajmującym po prostu nie jest wystarczająca. Już nawet nie wspominając o tym jak zasób słownictwa na poziomie czterech czy pięciu tysięcy ma się do bogactwa i złożoności ludzkich myśli. Nie da się rozmawiać o wartościach i ideach mówiąc Kali jeść, Kali pić, a samo habibi ajlowju to jednak słaby fundament relacji na całe życie.

A gramatyka i słownictwo to przecież dopiero podstawa, język niesie ze sobą całą masę tonów, subtonów, kontekstów kulturowych, podtekstów i tak dalej. To samo zdanie (nawet poprawnie zrozumiane), może mieć całkiem inny wydźwięk w dwóch różnych językach. Takie subtelności są wystarczająco trudne i same w sobie wymagają pewnej ostrożności, szacunku, otwartości na drugą osobę i brania pod uwagę dość sporego marginesu błędu. Trzeba ciągle mieć na uwadze (jeszcze bardziej niż w języku ojczystym), że rozmówca może mieć na myśli co innego niż my, że jego interpretacja może być całkiem odmienna od naszej. Na przykład mój mąż uważa za niezwykle urocze nazywanie mnie My Little Pumpkin. A dla mnie Moja Mała Dyńko  nie brzmi ani trochę uroczo…
W każdym razie, to jest dość trudne samo w sobie, bez biegłości w narzędziach jakimi są słownictwo i gramatyka naprawdę za daleko się nie dojdzie.

Kiedyś, dawno temu, kiedy jeszcze tego wszystkiego nie wiedziałam, miałam chłopaka z innego kraju. Już parę razy na pewno czytaliście o tym toksycznym związku, chociażby tu. Poza wszystkim innym szwankował on dość mocno (związek, nie były, chociaż on też) na poziomie językowym. Podam Wam przykład do jakich absurdalnych sytuacji dochodziło z tego powodu:

On oczekiwał, że czegoś tam się domyślę. Ja się naturalnie nie domyśliłam i chciałam mu powiedzieć że przecież nie jestem wróżką żeby się domyślać. Nie znałam jednak/nie pamiętałam jak jest „wróżka” więc w ferworze sporu zastąpiłam to słowo pierwszym jakie mi przyszło do głowy czyli prophet. Dla mnie miało to sens, natomiast mój (muzułmański) chłopak potwornie się oburzył. Kłóciliśmy się dość długo zanim w ogóle zrozumiałam, że jemu chodzi o to, że powiedziałam coś negatywnego o Proroku…
Tak, to jest dobre miejsce na facepalm.

Podsumowując. Język jest superważny! Jasne, to rzecz nabyta, zawsze można się go nauczyć, douczyć, podszkolić i ogólnie rozwinąć (to świetnie, że nowa znajomość motywuje do rozwoju!). Ale podejmowanie decyzji o wymiarze życiowym (jak ślub) zanim to nastąpi naprawdę nie jest dobrym pomysłem.

Na Kozetce z Oszustem – odcinek 1.

Nie wiem, czy wiecie, ale mam nowe hobby, które zaczęłam rozwijać w czasie pandemii. Nie, nie chodzi o pisanie bloga 😉 Otóż zajmuję się  rozmowami z wizowcami, naciągaczami, oszustami i różnymi innymi szemranymi typami. 

A skoro blog właśnie przeszedł metamorfozę, postanowiłam z tej okazji uruchomić nową sekcję: Na Kozetce z Oszustem.

O co tu w ogóle chodzi?

Jak pewnie do wielu z Was, czasami odzywają się do mnie panowie z różnych stron świata. A ja im odpisuję/ Czemu to robię? Nazwijmy to prowadzeniem badań.
Niektórzy chcą tylko pogadać, ale mam nieodparte wrażenie, że większości z nich przyświeca konkretny cel. Czy to będzie „zabawienie się” (choćby i wirtualne) z Europejką, nadzieja na wizę, typowy przekręt na kasę, a może jeszcze coś innego? To okazuje się zazwyczaj dość szybko w trakcie rozmowy. Dla mnie po tylu latach w tej tematyce, są to rzeczy oczywiste, natomiast zauważyłam, że wiele kobiet łatwo wpada w sidła zastawiane przez takich mężczyzn*. Dlatego postanowiłam zebrać w jednym miejscu listę sygnałów alarmowych, opisy różnych technik i strategii przez nich stosowanych i studia przypadków. Mam nadzieję, że części Czytelników dostarczy to po prostu rozrywki, ale może niektórym da też do myślenia. Może nawet uda mi się uchronić jakąś kobietę przez zmarnowaniem czasu (lub gorzej)? Byłoby super.
*nie tylko faceci uskuteczniają takie działania, jednak mam wrażenie, że na naszym podwórku częściej takie ataki przychodzą właśnie z ich strony – z tego powodu, dla wygody, będę się trzymała rodzaju męskiego

Mam nadzieję, że że zapisy moich przygód dostarczą wam rozrywki, a może niektórym dadzą do myślenia. Z myślą o tych osobach, zaznaczyłam na kolorowo pewne typowe sygnały, które w mojej subiektywnej ocenie stanowią sygnały alarmowe. Oczywiście jeśli się nie zgadzacie, albo widzicie ich więcej: dawajcie znać.

No to zaczynamy

Bohater pierwszego odcinka, nazwijmy go David, pojawił się w moim życiu zanim wpadłam na pomysł na stworzenie tego cyklu, więc na początku nie przyszło mi do głowy robienie screenshotów. Nie spodziewałam się też, że będą mu blokowali konto i w efekcie czat zniknie (na facebooku nie znika, skąd mogłam wiedzieć,że na IG owszem?), a ja nie będę mogła do niego wrócić żeby uwiecznić co ciekawsze fragmenty. Na szczęście chociaż punkt kulminacyjny już się zachował.

No ale nie uprzedzajmy faktów.


Etap 1. Zapoznanie

Faza pierwsza czyli nawiązanie kontaktu. Czasami zaczyna się to wiadomością typu Hej, czasami dłuższym wstępem nawiązującym do czegoś w twoim profilu, a czasami zaproszeniem na facebooku. 

Odezwał się do mnie na Instagramie. W profilu miał 6 zdjęć typu rodzinne: z dziećmi i z kobietą, która mogłaby być pewnie żoną. Do tego żadnych obserwowanych i obserwujących. Na samym początku napisał dość długą wiadomość przedstawiającą: powiedział, że jest z pochodzenia Turkiem, ale mieszka na Forydzie oraz że jest wdowcem z dziećmi,  rozpisał się o tym, że jest samozatrudniony i dał do zrozumienia, że finansowo stoi tak dobrze, że może pozwolić sobie na realizowanie tylko wybranych zleceń. Nie podał przy tym żadnych szczegółów swojego zajęcia. Dodał za to, że jest wierzącym chrześcijanem.
Zaczął od zwykłej gadki-szmatki. Pytał jak mi minął dzień, skąd jestem, jak mam na imię, jakie mam hobby i  – kilkakrotnie – która u mnie jest godzina. Na tym etapie nie działo się nic ciekawego poza tym, że jak na mieszkańca Florydy miał zdecydowanie dziwne godziny aktywności w internecie.

Wyjaśnijmy sobie teraz szybko czemu zaznaczyłam na fioletowo akurat te fragmenty:

  • Brak obserwujących i obserwowanych sugeruje fejkowe konto;
  • Z jakiegoś powodu wdowieństwo to stan cywilny niezwykle popularny wśród oszustów – myślę, że wzbudza większe zaufanie i instynkty opiekuńcze albo usypia czujność;
  • Jeśli ktoś funkcjonuje kompletnie poza strefą czasową w której teoretycznie mieszka, warto się zastanowić, czy aby na pewno mieszka tam gdzie mówi.
Etap 2. Grooming

Faza groomingu to działania mające na celu (szybkie) zbudowanie więzi i przywiązanie ofiary. Ma to naturalnie służyć zwiększeniu jej podatności na  wpływy i zmniejszeniu ewentualnych oporów w przyszłości. Najczęściej ten etap obejmuje takie rzeczy jak zwierzanie się ze smutnych historii i sekretów, komplementy, wyznania uczuć, okazywanie troski. Mogą się też pojawić pierwsze, bardzo drobne prośby, które łatwo bez problemu można zrealizować . Jest to metoda w psychologii społecznej zwana „stopą w drzwi”.

Zanim przeszliśmy do tej fazy, David zniknął. Po kilku dniach odezwał się znowu – z innego konta. Na nowym koncie miał te same zdjęcia, podobny nick i znowu zero obserwowanych i obserwujących. Powiedział, że na tamto ktoś mu się włamał.  Potem przeszedł do rzeczy i ni z tego ni z owego zaczął pisać mi jak bardzo mnie kocha, jak myśl o mnie osładza mu całą egzystencję, jak czekał na mnie całe życie i jak nie wiedział co to miłość dopóki mnie nie poznał (sic). Na tym etapie nazywał mnie swoją królową, swoją miłością i paroma innymi tego typu zwrotami. Potwornie nie lubię taniego sentymentalizmu i egzaltacji, ale już przeczuwałam, że temat rozwinie się w interesującym kierunku, dlatego znosiłam to cierpliwie ograniczając się do powtarzania co jakiś czas, że jednak nie życzę sobie być tak nazywana, nie jestem żadną królową ani również jego przyjaciółką (jak grochem o ścianę). Ten etap znowu trwał 2-3 dni (na szczęście ze zmienną intensywnością, bo mogłabym nerwowo nie wytrzymać takiego natężenia wyznań).
Swoją drogą jak na osobę mieszkającą w USA od 15 lat robił bardzo interesujące błędy językowe. 

  • Rzekome włamywanie się na konto jest raczej po prostu blokowaniem go lub usuwaniem przez portal;
  • Miłość to nie jest coś co przychodzi po kilku dniach pogawędek czy to online. Zwłaszcza takich raczej płytkich. Zauroczenie – może. Zakochanie – ewentualnie. Zasypywanie praktycznie obcej kobiety powtarzanymi do znudzenia (mimo jej niechęci) słodkich do zemdlenia wyznań uczuć świadczy w najlepszym razie o poważnych zaburzeniach emocjonalnych;
  • Może jestem przesadzam, ale błędy językowe (zwłaszcza nie na wysokim poziomie gramatyki czy słownictwa) w przypadku osoby, która twierdzi, że mieszka w danym kraju kilkanaście lat i prowadzi w nim biznes – budzą moją nieufność. 
Etap 3. Inna strategia groomigu

W końcu nastąpiła zmiana frontu (uff), temat wiecznej miłości kompletnie zanikł, zastąpiony przez pogawędki o niczym. Pojawiły się (nie pierwszy raz z resztą) prośby abym podała mu numer telefonu lub maila abyśmy mogli przejść na WhatsApp lub Hangout. Domyślam się, że ciągłe hackowanie (zgłaszanie i blokowanie) konta musi być bardzo upierdliwe. 
W jakimś momencie zapytał, jak spędzam weekend. Strasznie żałuję, że nie przyszło mi do głowy zrobić screenów. Na szczęście zapamiętałam jeden dialog, brzmiał mniej więcej tak:
– What are you doing today?
– I’m travelling
– Where?
– To the countryside
– Is that the name of the place you went to?
W kolejnych wiadomościach okazało się, że to pytanie nie było takie całkiem przypadkowe/kurtuazyjne – dowiedziałam się, że David marzy o tym aby spędzić kolejny weekend ze mną. No tak bardzo tego pragnie, że proponuje żebym do niego przyjechała już w najbliższą sobotę! W końcu to tylko 9 godzin lotu! Nie pytajcie mnie skąd wziął pomysł, że tyle trwa przelot z Polski na Florydę. Widząc mój brak entuzjazmu zapowiedział, że jak ja nie przyjadę, to on to zrobi – czy tylko aby na pewno się nim zaopiekuję?? W końcu przyjedzie specjalnie dla mnie.

Tak strasznie chciał spędzać ze mną czas, że aż z tego wszystkiego zamilkł na kilka dni. Już myślałam, że cały czas, który zainwestowałam w tę rozmowę okaże się zmarnowany. Ale jednak….

Akt 4. Punkt kulminacyjny

Czyli moment, w którym mniej lub bardziej bezpośrednio wychodzą na jaw prawdziwe intencje lub prawdziwa natura naszego bohatera.

W końcu David napisał do mnie znowu. Z kolejnego konta (znowu te same zdjęcia i podobny nick) mówiąc, że tamto ostatnie też padło ofiarą hackera. Pech prawda? Być tak ciągle atakowanym przez hackerów.

Tym razem przeszedł od razu do rzeczy. Mianowicie zwierzył mi się z obaw o swoje inwestycje. Opowiedział, że właśnie miał zainkasować całe 980 000 USD, za które to pieniądze miał zamiar wynająć jeta żeby do mnie przylecieć (sic!), ale – wyobraźcie sobie! – przez ten COVIDowy lockdown coś poszło nie tak i teraz potrzebuje pilnie 35 000 USD na opłaty zanim będzie mógł odebrać swoje pieniądze (i przylecieć do mnie tym jetem, oczywiście). No a biedny ma tylko 11 500 dolarów. I czy ja nie mogłabym mu pomóc, bo przecież wiem, że mogę mu ufać. I jego dobremu sercu.

Z resztą zobaczcie sami

Mimo mojej odmowy (niestety nie zachowała się moja cała odpowiedź. Wybaczcie! Obiecuję, że w przyszłości będę bardziej przygotowana!) David się nie zniechęcił – strzelił co prawda lekkiego focha, ale już dzień czy dwa później mu przeszło.

Co ciekawe ilość śmiesznych błędów językowych w tym momencie zauważalnie wzrosła.Wróciliśmy znowu do wyznań miłosnych, ja ponownie awansowałam na królową, a rozmowa ciągnęła się w tym stylu jeszcze jakiś czas. W końcu dowiedziałam się, że biedak nie będzie mógł spać dopóki nie dam mu poprawnej odpowiedzi (correct answer – sic). Na stwierdzenie, że jeśli moje odpowiedzi mu się nie podobają, to jego problem, obraził się już poważniej.

Może tego nie widać na screenach, ale pomiędzy moim Good bye, a jego kolejnymi wyzwaniami minęło dobrych kilka godzin. Nie odpisałam. Wyciszyłam czat. Zgłosiłam konto.

Nastała cisza.

Kilka dni później zajrzałam do historii konwersacji chcąc się upewnić, że porobiłam wszystkie potrzebne screeny, ale czata już nie było…

Czy spotkamy się jeszcze z Davidem? Być może.


Wypatrujcie kolejnych odcinków serii Na Kozetce z Oszustem

Jeśli masz za sobą doświadczenia z wizowcem lub innego rodzaju oszustem i chciałabyś się nimi podzielić, koniecznie się do mnie odezwij przez formularz poniżej.
Jeśli natomiast chcesz po prostu skomentować posta: okienko do komentarzy jest jeszcze trochę niżej

Jędza-wariatka na skale

Czasami, kiedy myślę o sobie i swoim mężu mam taką wizję bardzo wzburzonego morza, gdzie wysokie fale, wręcz spienione bałwany, rozbijają się o pojedynczą niewzruszoną skałę.
Chcecie wiedzieć skąd ta wizja?
Czytajcie.

Może sobie pochlebiam, ale uważam się za osobę raczej racjonalną i ogólnie wykazującą się w życiu sporo rozsądku. Są jednak takie momenty, kiedy totalnie tracę te cechy i zmieniam się w jędzę-wariatkę. Zazwyczaj po fakcie, kiedy odzyskuję swój zwykły poziom funkcji intelektualnych, zastanawiam się jakim cudem Szalony Naukowiec ma wystarczające zasoby cierpliwości, żeby to wytrzymywać? Ja na pewno bym nie miała.

Jeden z takich momentów miał miejsce wczoraj.
Żebyście lepiej zrozumieli dynamikę wydarzeń zacznę od krótkiego wprowadzenia:

otrzymałam niedawno propozycję wystąpienia w pewnej telewizji śniadaniowej.

W ogóle się tego nie spodziewałam, nigdy nie brałam pod uwagę „kariery” telewizyjnej, moim medium zdecydowanie jest słowo pisane. Poza tym ni należę do osób dobrze funkcjonujących w stresie, a ten niewątpliwie powoduje u mnie kamera wycelowana w moją twarz.

Propozycja zaatakowała mnie zza węgła i od kiedy padła, w mojej głowie trwa gwałtowna i raczej chaotyczna debata, która chyba tymczasowo upośledziła moją możliwość podejmowania jakichkolwiek decyzji: od tego, co chcę na śniadanie, przez to w co się ubrać i czy iść do kina – po decyzję, czy zaszczycić wspomnianą śniadaniówkę swoją obecnością. Jest to stan, który wprawia mnie w silny niepokój i ogólne poczucie, że nie wiem czego chcę (którego bardzo nie lubię), a towarzyszy mu dodatkowo stres antycypacyjny związany z samą wizją pojawiania się na wizji (hyhy). Poza tym ogólnie czuję się zmęczona i sfrustrowana, brakuje mi życia towarzyskiego, podróży, wakacji. Więc sami rozumiecie, że moja forma psychiczna odbiega od szczytowej.
Tyle tytułem wstępu przejdźmy do historii właściwej.
Jakiś czas temu wymyśliliśmy z Szanownym Naukowcem, że fajnie byłoby znowu pochodzić na randki. Wczoraj właśnie miał być Ten Dzień, a mój mąż zarezerwował stolik w swojej absolutnie ukochanej restauracji oraz zaproponował żebyśmy po raz pierwszy od pandemii wybrali się też do kina. Zanim zapanował COVID byli z nas nieźli kinomani i obojgu nam brakuje tej rozrywki. Problem zaczął się już na tym etapie, ponieważ pozbawiona umiejętności podjęcia decyzji wersja mnie, nie potrafiła określić, czy chce, czy nie chce.
– Nie pytaj mnie o zdanie, przecież wiesz, że dziś nie potrafię nawet określić, co zjeść na śniadanie, ty zdecyduj – powiedziałam Szalonemu Naukowcowi gdy po raz piąty zapytał mnie o to samo.
No to zdecydował.
I wtedy się zaczęło.
Najpierw odpalił mi się skrypt Nie wiem co na siebie włożyć.
Na swoją obronę powiem tylko, że:
a. moja letnia szafa składa się w znacznej większości z trzech kategorii ciuchów: do pracy (czyli: niezbyt wygodne i nie lubię), na wakacje i „nadzieja na lepsze czasy lub naiwność”.
b. mówimy o dniu, w którym w Warszawie było jakieś 35 stopni w słońcu, w kinie zapewne 15 (zawsze przesadzają z klimatyzacją), a restauracja, którą wybrał mój mąż należy do tych, w których człowiek nie czuje się do końca komfortowo w szortach i kusej koszulce na ramiączkach.
Dylemat był oczywisty, wielki i zdecydowanie ponad moje możliwości: założyć wspomniane szorty i koszulkę i tym samym uniknąć upieczenia się na ulicy, ale narazić na zamarznięcie w kinie lub pod wpływem zimnych, krytycznych spojrzeń obsługi restauracji? Nosić ze sobą bluzę, która zabezpieczy przed pierwszym, ale nie przed drugim? Ubrać się przyzwoiciej (czytaj: mniej przewiewnie i mniej wygodnie)?
Do tego doszło jeszcze rozszerzenie skryptu zatytułowane: w niczym dobrze nie wyglądam, powinnam chodzić w worku na kartofle
W tym momencie doszłam do wniosku, że w sumie to po co my właściwie idziemy do tego głupiego kina i jeszcze głupszej restauracji, skoro moglibyśmy zostać w domu w domowych ciuchach i z netflixem i UberEatsem?
– Po cholerę w ogóle mnie ciągniesz do tego kina, przecież ty nawet nie chcesz oglądać tego filmu*?? Potem będziesz mi miesiącami wypominał, że masz po nim traumę!** – zakrzyknęłam więc do męża, kiedy już – po dość długiej dyskusji – byłam mniej więcej wyszykowana do wyjścia.
– Ok, nie musimy iść do kina, jeśli nie chcesz. Chodźmy na spacer – odparł on.
– No chyba oszalałeś, nie będziesz mi teraz robił wody z mózgu!!! – zgarnęłam bluzę i wypadłam z mieszkania trzaskając drzwiami.
Mąż podążył za mną.
Ruszyliśmy w stronę przystanku.
– Ojej zapomniałam bransoletki. Muszę po nią wrócić. Ale jak wrócę o już na pewno nie zdążymy. W ogóle i tak już jest za późno i nie zdążymy.
– Powinniśmy zdążyć, będą reklamy na początku
– A co jeśli mają jakieś dodatkowe procedury bezpieczeństwa? Już za późno!
– No to nie idźmy do kina tylko na spacer.
– Ale ja chciałam iść do kinaaaa – najwyraźniej doznałam olśnienia, gdy tylko okazało się, że na pewno jest za późno.
– Jest jeszcze kilka seansów w ten weekend, możemy pójść jutro albo wieczorem.
– Sama nie wiem… Może wieczorem…. – odrzekłam rozczarowana, bo przecież właśnie mnie olśniło, że chcę iść do kina teraz
– Na razie chodźmy na spacer
– Ale ja nie chcę iść na spacer – logiczne, przecież chciałam iść do kina.
– Jak to nie chcesz, przecież ty zawsze chcesz iść na spacer?
– Ale dziś nie chcę!!! I te buty się nie nadają – miałam na sobie sandałki, które na dłuższych dystansach potrafią mi obetrzeć stopy.
– To chodź, wrócimy do domu, zmienisz buty, zostawisz bluzę, zabierzesz te bransoletkę i pójdziemy.
– Ale ja nie chcę iść na spacer!
– To ja nie wiem czego ty chcesz.
– Ja też nie wiem!!!!

Jakim cudem wtedy mnie nie zabił albo nie zostawił na tej ulicy – nie mam pojęcia.

Zamiast tego oświadczył, że chwilowo odbiera mi prawo głosu i pociągnął z powrotem do domu (taki dyktator) żebym zmieniła te nieszczęsne sandałki.

Wtedy rozpoczęła się faza druga.
– A wrócimy tu przed kolacją? A potem przed kinem?
– Eeeee nie wiem jeszcze, a co?
– No bo ja nie wiem jak się ubrać!!!
– Dobra, to możemy wrócić przed kolacją, nie będzie już tak gorąco, będziesz się mogła przebrać.
– To po co my w ogóle wychodzimy jeśli mamy zaraz wrócić?
– Idziemy na SPACER.O to w tym chodzi.
– A dokąd?
– Może do Łazienek?
– Nie chcę do Łazienek, mogłeś wybrać jeszcze bardziej zatłoczone miejsce??
– No to możemy iść gdzie indziej – tu podał parę opcji.
– Czyli chcesz żebyśmy poszli gdzieś, niemal dosłownie minęli restaurację, potem wrócili do domu znowu ją mijając i potem znowu wyszli z domu i do niej wrócili? Przecież to nie ma sensu. W ogóle nigdzie nie idźmy!
– No dobra, ale wtedy pójdziemy na spacer po kolacji – zaczął negocjować małżonek. Bez sensu, przecież mieliśmy wieczorem iść do kina. W odpowiedzi zaczęłam zakładać buty.
– To jednak teraz idziemy?
– Przecież mówiłeś, że chcesz iść na spacer? Jednak nie chcesz?? Dobra!! – wydarłam się i dramatycznym gestem rzuciłam buty i skarpetki na podłogę.
– Nie, jak tylko….
– Wiesz co?? Ty to sam nie wiesz czego chcesz!!!
Tak, właśnie do takiego wniosku doszłam.
Mniej więcej wtedy mój mąż sobie chyba uświadomił, że już jest zdecydowanie pora lunchu, a ja wciąż nie zjadłam śniadania (no przecież nie mogłam się zdecydować) i zaproponował żebyśmy chociaż wyszli coś zjeść. Tej propozycji ciężko mi było odmówić, bo może nie ja wiedziałam czego chcę, ale mój żołądek owszem.
Wiecie jak to mówią głodny facet to zły facet? Niewykluczone, że jestem kryptomężczyzną, bo porcja hummusu z pitą i kieliszek Aperola całkowicie odmieniły mój nastrój, ukoiły nerwy i zesłały spokój na umęczoną głowę.
Reszta dnia minęła nam w zaskakująco dobrej atmosferze.
Pozostaje mi tylko zapewnić czytelników, że mój mąż, moja skała w centrum wzburzonego oceanu, nie musi znosić tego typu zachowań bardzo często. Czemu znosi je w ogóle: nie mam pojęcia, ale bardzo się z tego cieszę.
*Wybieraliśmy się na film pt. Polowanie bo rzuciłam jakiś czas wcześniej, że chętnie bym go obejrzała (myślałam, że to będzie horror), a w sumie niewielki jest w tej chwili w kinach wybór.
** Mój mąż nie znosi horrorów i do dziś mi wypomina że nie może zapomnieć twarzy tytułowej bohaterki filmu Zakonnica
photo_2020-08-17_16-40-45

Podwójne standardy

Wiecie czego nie lubię najbardziej na świecie? Jajecznicy na pomidorach. A zaraz po niej wielu innych rzeczy, między innymi: podwójnych standardów.

Podwójne standardy są wtedy, gdy stosujemy różne zasady (dla różnych osób lub grup), w identycznych sytuacjach. Czyli, że pewne zachowania/postawy są akceptowane lub oczekiwane u niektórych grup społecznych (lub osób), ale nie u innych.

Na przykład:
kiedy kobieta musi w mniejszym lub większym stopniu zakrywać swoje ciało, a facet może spacerować w szortach i t-shircie, a nawet bez tego ostatniego (ten przykład sobie zapamiętajcie, jeszcze do niego wrócimy);
kiedy para hetero może sobie na ulicy okazywać uczucia, a para homo: nie;
kiedy mężczyzna z bogatym życiem seksualnym jest męski maczo, podczas gdy kobieta to puszczalska i się nie szanuje;
kiedy kobieta zostająca w domu z dzieckiem jest spoko (poza mamusiowymi grupami na fejsie, ale to jest w ogóle inny temat), a robiący to mężczyzna jest niemęski; 
kiedy kobiece nieogolone nogi to okropność, a męskie: norma;
kiedy płacenie przez mężczyznę na randce to coś naturalnego i oczekiwanego, a odwrotnie: skandal i brak szacunku.
I tak dalej, listę można by ciągnąć w nieskończoność. A to dopiero przykłady podwójnych standardów na poziomie społeczeństwa. Z tym samym mamy do czynienia w związkach, kiedy na przykład:
on nie może mieć koleżanek, a ona ma kolegów (lub odwrotnie);
On flirtuje przy każdej okazji, a jej nie wolno;
jej rodziców odwiedzają regularnie, jego wcale;
on wychodzi wieczorami, ona nie może;
ona decyduje się zostać w domu z dziećmi, on nie może bo obowiązkiem mężczyzny jest zapewnić byt rodzinie (nie mówię tu o sytuacjach, kiedy para rozważyła obie opcje i po prostu ta obojgu bardziej pasuje).
Stosowanie innych standardów wobec siebie, a innych (sztywniejszych) wobec drugiej osoby bywa też nazywane hipokryzją 😉

Nie wiem jak Wy, ale ja uważam, że ludzie co do zasady są równi i albo coś wolno każdemu, albo nikomu (co do zasady, wiadomo, że są wyjątki, jak karetka na sygnale).

Z podwójnymi standardami jest jak z resztką jajecznicy na brodzie – niekoniecznie sobie zdajemy sprawę z tego, że je mamy.
Nie zastanawiamy się nad tym za często. Albo gorzej: uzasadniamy różnice w traktowaniu ludzi na rozmaite dziwne i pokrętne sposoby. Często – zwłaszcza jeśli nierówno traktowane są płcie – odnosząc się do biologii. Tak, kobiety i mężczyźni różnią się genitaliami, gospodarką hormonalną, a nawet – odrobinę – budową mózgu. Ale co z tego? Czy to sprawia, że nie są równi jako członkowie społeczeństwa albo jako partnerzy w związku?
Innym „argumentem”, za podwójnymi standardami, który często się pojawia to: przecież tak po prostu jest, zawsze tak było, to jest normalne albo odwrotnie: przecież to nienormalne/nienaturalne. Tylko problem w tym, że to że jakoś „zawsze” było, nie znaczy że jest to dobre i właściwe. Normy społeczne – nie mówiąc już o zasadach funkcjonowania związku dwóch osób – tworzą i zmieniają ludzie. To nie jest coś stałego, niezmiennego, wykutego w kamieniu. Jakiś czas temu normalne było niewolnictwo, segregacja rasowa albo to, że kobiety nie mogły głosować albo studiować na uniwersytetach. Czy nadal jest? No właśnie.
W ogóle normalność jest pojęciem bardzo względnym. To co w jednym społeczeństwie w danym czasie jest uznawane za normalne, w innym (społeczeństwie lub czasie) nie jest – już to dowodzi, że brak tu jakiejkolwiek obiektywności. A jeśli nie ma normalności obiektywnej, jaki jest sens odnosić się do niej i na jej podstawie ustalać jakiekolwiek standardy zachowań i to różne dla różnych grup? Z jakiej chociażby racji nazywamy jedną miłość normalną, a inną nienormalną? Jedyną obiektywną granicą jest krzywda drugiej osoby i do póki ona nie ma miejsca, żadna ocena pod względem normalności, nie powinna mieć w ogóle żadnego znaczenia jeśli chodzi o regulację życia społecznego albo o prawo.

Na szczęście z podwójnymi standardami we własnej głowie (podobnie jak z różnymi krzywdzącymi normami społecznymi, ale to inny temat) można walczyć. A pierwszym krokiem powinno być uświadomienie sobie ich obecności w nas samych.
Dlatego myślę, że niezwykle ważna jest autorefleksja i to, żeby zadawać sobie pytanie Dlaczego? Dlaczego uważam, że tak powinno być? Czy są jakieś racjonalne powody dla których kobieta powinna golić nogi i nie powinna mieć za wielu partnerów seksualnych, a facet powinien płacić za randki i nie powinien iść na urlop wychowawczy? Nie mówię tu o indywidualnych preferencjach, mówię o ogólnie panujących zasadach.

To nie zawsze jest proste.
Dla mnie jakoś łatwiej jest na poziomie jednostkowym. Zawsze, kiedy odkrywam w sobie jakieś oczekiwania względem męża zadaję sobie pytanie, czy sama jestem w stanie to samo zrealizować? Kiedy na przykład oczekiwałam, że zaakceptuje on moich kolegów, przemyślałam gruntownie, czy będę w stanie zaakceptować jego koleżanki. Gdybym nie była, wymaganie tego od niego byłoby czystą hipokryzją.
Nieco gorzej mi idzie na poziomie norm społecznych. Wracając do przykładu z zakrywaniem ciała: kilka lat temu Szalony Naukowiec zapytał mnie, czy w Polsce kobiety mogą chodzić po ulicach topless, a jeśli nie, to dlaczego faceci mogą. Zaskoczył mnie mocno tym pytaniem. Szczerze mówiąc nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, przecież to takie oczywiste, że kobiety nie powinny pokazywać cycków. Przecież piersi to intymna część ciała, wzbudzająca pożądanie… A potem dowiedziałam się więcej o muzułmanach i usłyszałam od kilku osób, że kobieta powinna być skromna, unikać eksponowania wszystkiego co atrakcyjne, bo wtedy nie prowokuje mężczyzn*. Zdałam sobie sprawę, że w wielu krajach kobiety zakrywają znacznie więcej niż biusty – chociażby coś tak dla nas neutralnego jak włosy – a faceci wcale nie. I to mi uświadomiło, totalny relatywizm i uznaniowość takich norm. I wtedy doszłam do wniosku, że oczekiwanie od kobiet, że będą zakrywały włosy, ramiona czy łydki nie różni się NICZYM od oczekiwania, że zakryją biusty.
Jeśli macie jakieś wątpliwości w tym zakresie,  zajrzyjcie na zapisane story TOPLESS u @Segritta, ona świetnie wyjaśni Wam ten temat.

*Uwaga: nie mówię, że takie jest stanowisko islamu albo, że wszyscy muzułmanie tak uważają. Mówię tylko o argumencie, który usłyszałam kilkakrotnie i który dał mi do myślenia.

Z czasem jest trochę łatwiej. Krytyka (nie krytykanctwo!) zastanych norm i konwenansów wchodzi w krew. Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie dlaczego tak ma być i niezadowalanie się byle jakim wyjaśnieniem (bo taka jest rola kobiety/mężczyzny, bo to jest kobiece/męskie, bo zawsze tak było, bo nie wypada) staje się nawykiem. Ale wymaga to stałej pracy nad sobą , pewnej dyscypliny umysłowej i wiecznego rzucania samemu sobie wyzwań. Czy warto podejmować ten wysiłek? Na to pytanie musicie odpowiedzieć sobie sami.

Chwila sławy czyli udzieliłam wywiadu

W zeszłym tygodniu miałam przyjemność udzielić wywiadu dla portalu Ofeminin.

Wbrew temu, co sugeruje tytuł nie dotyczył on tylko sukienek!

Rozmawiałyśmy o tym jak to się stało, że nie chciałam wiązać się z cudzoziemcem, a skończyłam z mężem z Maroka, o tym czego się obawiałam przed pierwszą wizytą w jego kraju i czy te obawy się sprawdziły. Było trochę o związkach mieszanych, trochę o moim blogowaniu i o mojej małej misji. No i trochę o kieckach też.
Wyjaśniłam w nim również skąd wzięła się ksywka „Szalony Naukowiec” i czy to prawda, że zamieszkaliśmy razem po pięciu randkach!

Wywiad znajduje się tutaj:
https://www.ofeminin.pl/milosc/rozmawiam-z-basia-zona-marokanskiego-szalonego-naukowca/13te6h1

Czym związki mieszane różnią się od niemieszanych?

Tyle czasu już piszę o związkach mieszanych na wszelkie możliwe sposoby i od każdej możliwej strony – dziś pora na refleksję na temat tego czym związek mieszany różni się od niemieszanego?

Zauważyłam, że wiele osób wyobraża sobie tego typu relacje jako z definicji bardzo trudne, wymagające ciężkiej pracy, poświęceń, wyrzeczeń, rezygnacji z siebie, pełne problemów, konfliktów i zgniłych kompromisów. Nie zrozumcie mnie źle, faktycznie może tak być – ale po pierwsze nie musi, a po drugie, tak samo może być w każdej innej relacji. Bo związek mieszany to taki sam związek jak każdy inny. Może być szczęśliwy i nieszczęśliwy; udany i nieudany; rozwijający i podcinający skrzydła; spokojny i pełen konfliktów. Budują go dwie różne osoby, o różnych charakterach, doświadczeniach, z różnym bagażem. Mogą do siebie pasować, mogą się bardzo różnić – i tyle. Wszystko zależy od tego, czy dobrze się dobrały, czy nie – i jak z ewentualnym niedopasowaniem sobie radzą. I to jest cała filozofia.

Każdy człowiek ma swoje tradycje, przyzwyczajenia, sposoby funkcjonowania, nastawienia, opinie, wartości, światopogląd. Czasami trafiamy na osoby kompatybilne pod tymi względami, a czasami nie. Z pozoru wydaje się, że łatwiej o poznanie kogoś podobnego w ramach tego samego kraju, czy kręgu kulturowego – i pewnie na poziomie globalnym, uśredniając, nie jest to całkiem błędne założenie. Ale pamiętajmy o tym, że prawidłowości obserwowanych w skali makro, w skali grup, społeczności czy społeczeństw, nie należy przenosić na poziom jednostkowy.
Chociażby my: ja wychowałam się w Polsce, mój mąż w Maroku, a naszą kompatybilność oceniam na jakieś 90%. Wyznajemy te same wartości, mamy zbliżony światopogląd, dzielimy opinie na wiele ważnych tematów. Dla porównania: wcześniej miałam dwóch chłopaków z Polski i jednego z innego kraju i z każdym z nich więcej mnie dzieliło niż łączyło.
Naprawdę wierzę, że dobre dobranie się z partnerem to już połowa sukcesu jeśli chodzi o szczęśliwy związek. Dużo przecież łatwiej żyć wegance z wegetarianinem, niż z facetem, który nie wyobraża sobie posiłku bez mięsa, a w wolnych chwilach lubi polować, prawda? To samo dotyczy innych istotnych wartości czy stylu życia. Ja na przykład nie mogłabym żyć z człowiekiem o silnie konserwatywnych przekonaniach, przywiązanym do tradycyjnego modelu rodziny: niezależnie od tego czy pochodziłby z Polski, Francji czy Maroka. Jest wiele kobiet, które właśnie takie wartości cenią, ale ja do nich nie należę i nie widzę powodu żeby się zmuszać i dopasowywać na siłę. I wiecie co? W ogóle nie interesowałyby mnie argumenty „u mnie w kraju tak jest” (względnie „u mnie w rodzinie zawsze tak było”) ani żadne teksty o różnicach kulturowych, które trzeba przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza. Nie trzeba. Jeśli coś nam nie pasuje, to wcale nie trzeba tego przyjmować tylko dlatego, że gdzieś indziej „tak jest”. W związku mamy się czuć dobrze i móc być sobą, a nie zmieniać się i dopasowywać na siłę do czyichś oczekiwań.
Życie ze źle dobranym partnerem może być ciężkie, pełne dramatów, konfliktów, trudnych wyborów i rezygnacji z ważnych rzeczy niezależnie od tego, czy pochodzimy z różnych krajów, czy sąsiednich ulic. Podobnie – a raczej odwrotnie – z dobrze dopasowaną drugą połówką.
Na to czy dwie osoby okażą się dobrze dopasowane, czy też nie, wpływa cała masa rzeczy: od sławetnych różnic kulturowych, przez  religię, wychowanie, wykształcenie, własny światopogląd i system wartości, po cechy osobowości i temperamentu. Naturalnie poznając osobę z całkiem innego kręgu kulturowego musimy się liczyć z większym prawdopodobieństwem wystąpienia poważnych różnic. Jednak to, czy staną się one problematyczne dla przyszłego związku, będzie zależało od wielu czynników wpływających na to jak dwie osoby sobie radzą z różnicami, czyli od takich rzeczy jak na przykład szacunek, otwartość, elastyczność, akceptacja inności, gotowość do współpracy, przywiązanie do tradycji, norm i schematów, czy potrzeba kontroli.
Im bardziej człowiek przywiązany do swoich utartych, stałych sposobów funkcjonowania i im sztywniejsze one są, tym bardziej prawdopodobne jest, że taka osoba będzie chciała je egzekwować w związku i narzucać partnerowi. Tym bardziej, jeśli charakteryzuje się ona wysoką potrzebą kontroli. I nieważne, czy mówimy tu o tradycjach w podstawowym znaczeniu tego słowa (obyczaje, sposoby myślenia i zachowania, normy społeczne itd przekazywane z pokolenia na pokolenie), czy o sposobie ubierania choinki, pakowania walizki albo ładowania naczyń do zmywarki. Im większa elastyczność, akceptacja i otwartość na inne, nowe rzeczy, tym większa szansa na to, że związek dwóch nawet różniących się osób będzie fajnie funkcjonował.

Wracając jeszcze na chwilę do dobrego dopasowania się – to w ogóle nie jest łatwa sprawa, bo żeby się dobrze dopasować, to trzeba się dobrze poznać. Zjeść razem beczkę soli. Przedyskutować tysiące godzin i setki tematów, często wielokrotnie, z różnych stron i w różnych ujęciach – tematów głębokich, ważnych, dotykających najgłębszych, podstawowych wartości, rdzenia konstrukcji umysłowej i duchowej;nie tylko kręcących się dookoła spraw życia codziennego, czyichś pięknych oczu i w ogóle habibi ajlowju. Przeżyć razem różne rzeczy; poobserwować człowieka z którym jesteśmy w różnych sytuacjach codziennych i niecodziennych, łatwych i trudnych, w obliczu różnych wyzwań,triumfów i porażek.
Nawiasem mówiąc, nigdy nie zapomnę, jak kiedyś na pewnej grupie multi-kulti przeczytałam, jak to wiele uczestniczek nie rozmawia z mężami na takie tematy jak polityka czy ekonomia. Naprawdę nie mieści mi się w głowie, że można wyjść za faceta, którego poglądów się nie zna. Zawsze gdy coś takiego słyszę, zastanawiam się, czy ta sama osoba wyszłaby za mąż za Polaka nie wiedząc, czy głosuje on na Razem, czy na Konfederację?
No ale wracając do rzeczy: może właśnie w tym poznawaniu się tkwi pewna pułapka dla par z różnych krajów. A konkretnie mam na myśli znajomość powszechnych kodów kulturowych. Bo jednak nie ma co ukrywać: wychowanie w jednej kulturze i jednym języku dużo upraszcza. Na przykład widząc osobę z napisem „nie czytam Gazety Wyborczej” albo „piekło kobiet” na koszulce od razu mamy pewne wyobrażenie na temat ideałów z którymi ona sympatyzuje, prawda? Tak samo wiele jesteśmy w stanie wyczytać ze słownictwa, jakim ktoś się posługuje, tego jak pisze itd. W przypadku relacji z cudzoziemcem nie dysponujemy takimi wskazówkami i nie mamy żadnych dróg na skróty. A nasz umysł bardzo drogi na skróty lubi – dlatego tak chętnie operuje stereotypami, uproszczeniami i heurystykami. Nie lubi natomiast pustki i w razie braku informacji bardzo chętnie uzupełnia puste pola niemalże czymkolwiek (co tłumaczy, czemu większość ludzi chcąc nie chcąc czerpie „wiedzę” na temat rzeczy kompletnie sobie obcych z filmów). I dlatego łatwo jest przeoczyć, że tak naprawdę wcale czegoś o drugiej osobie nie wiemy. Łatwo zinterpretować zachowanie w znany nam sposób i wysnuć wniosek: sensowny i uzasadniony dla nas i naszego tła kulturowego – kompletnie nieadekwatny w innym. Choćby zarzucenie marynarki na odkryte ramiona ukochanej w Polsce może być romantycznym gestem związanym z ochroną jej przed chłodem, a w kraju arabskim: próbą zakrycia jej przed wzrokiem innych mężczyzn.
Ale żeby wziąć pod uwagę alternatywną interpretację trzeba wiedzieć, że ona istnieje, prawda? Dlatego wiążąc się z człowiekiem z importu – poza absolutnie kluczową sprawą jaką jest dobre poznanie się – nie można zapomnieć o roli poznania kultury, religii, historii kraju jego pochodzenia.

Zaczęłam ten artykuł od stwierdzenia, że związki mieszane nie różnią się znacząco od innych i tym samym chciałabym go zakończyć. W ostatecznym rozrachunku wszystko przecież sprowadza się do dwóch chcących być ze sobą osób, które mniej czy bardziej się od siebie różnią i lepiej lub gorzej umieją sobie z tymi różnicami poradzić. I do pracy, którą chcą (lub nie) wykonać żeby zrozumieć to pierwsze i osiągnąć to drugie.

Tylko tyle i aż tyle.