Jeśli zapytać ludzi, co według nich jest najważniejsze dla dobrego funkcjonowania związku, pada wiele różnych odpowiedzi, ale jedną z najczęstszych jest komunikacja. I to jest prawda – skuteczna, konstruktywna komunikacja, która nie tylko pozwala nam poznać drugą osobę, ale także budować więź i rozwiązywać konflikty, to absolutna podstawa – nie tylko w związku, ale w ogóle w relacjach międzyludzkich.
Jest wiele błędów, które ludzie popełniają w procesie komunikacji i które powodują między nimi problemy. Żeby wymienić tylko kilka: brak skupienia na rozmówcy, nadmierne uogólnienia (zawsze, nigdy), komunikaty typu ty a nie typu ja (ty nigdy niczego nie proponujesz zamiast chciałabym żebyś coś zaproponował), komunikacja ad personam zamiast skupiania się na zachowaniach, przerzucanie się winą, brak szacunku, niesłuchanie partnera, brak dbałości o precyzję wypowiedzi, oczekiwanie, że druga osoba sama się domyśli o co nam chodzi – lista jest długa.
To na czym ja chciałabym się dziś skupić to zupełnie inna sprawa. Komunikację można ćwiczyć i rozwijać, ale podstawowym warunkiem żeby w ogóle miała ona szansę zaistnieć na poziomie werbalnym jest wspólny język. Sprawa oczywista i naturalna dla większości, ale nie dla par mieszanych.
Jeśli by mnie ktoś spytał o zdanie (nikt nie pyta, ale to mój blog więc i tak się wypowiem), komunikacja jest jedną z największych pułapek jeśli chodzi o związki mieszane, w których przypadku zazwyczaj przynajmniej jedna strona nie korzysta z języka ojczystego. A często i obie. Nie musi to oczywiście z definicji oznaczać problemów, ale powiedzmy to wprost:
pewien poziom znajomości wspólnego języka jest po prostu niezbędny aby móc nawiązać relację na głębszym, intelektualnym poziomie.
My z Szalonym Naukowcem od samego początku porozumiewamy się po angielsku. Stopniowo dochodzi coraz więcej polskiego, zbudowaliśmy też przez lata taki nasz własny język, ale jednak bazą jest angielski. Oboje także pracujemy w tym języku i znamy go na poziomie C1+, czyli można powiedzieć: płynnie. A jednak zdarzają się momenty, w których odczuwam dyskomfort wynikający z braku stuprocentowej swobody w oddawaniu pewnych subtelności i niuansów, które mogłabym bez kłopotu wyrazić po polsku. Oczywiście potrafię bez problemu przekazać to co chcę, ale czasem muszę zrobić to w inny (dłuższy, bardziej opisowy sposób) niż bym chciała. A to też wpływa na dynamikę interakcji – zwłaszcza kłótnia może stracić trochę na impecie. A kto by tego chciał, prawda?
I to mnie uwiera jak kamyk w bucie.
Czasem natykam się w internecie na fragmenty komunikacji po angielsku różnych par i szokuje mnie to co widzę. Nie będę tu przytaczała przykładów, ale
szczerze wątpię, że można dobrze i głęboko poznać drugą osobę razem z jej światopoglądem, opiniami i przemyśleniami posługując się językiem na poziomie średnio-zaawansowanym i mieszając podstawowe czasy, tryby i słówka.
Wiem, że niektórzy by się ze mną nie zgodzili. Wiem, że są osoby, które uważają, że gramatyka nie ma aż takiego znaczenia (nieważne czy powiem I love you very much czy I very love you – i tak wiadomo o co chodzi), że świetnie się dogadują pomimo mielizny językowej bo najważniejsza jest miłość albo on mnie rozumie bez słów. Ewentualnie przecież jest google translator. (Serio, próbowaliście kiedyś gadać z kimś, kto używa google translatora? Ja próbowałam i mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o rozumienie, co autor miał na myśli to jest to w sporym stopniu zgadywanka).
No ale nie. Dopóki gadamy o pierdołach, o tym kto lubi jakie danie albo jakie lody – spoko. Jeśli jednak rozważamy bycie z kimś i wspólną przyszłość, rozmowa w której czas przyszły miesza się z przeszłym a tryb przypuszczający z oznajmującym po prostu nie jest wystarczająca. Już nawet nie wspominając o tym jak zasób słownictwa na poziomie czterech czy pięciu tysięcy ma się do bogactwa i złożoności ludzkich myśli. Nie da się rozmawiać o wartościach i ideach mówiąc Kali jeść, Kali pić, a samo habibi ajlowju to jednak słaby fundament relacji na całe życie.
A gramatyka i słownictwo to przecież dopiero podstawa, język niesie ze sobą całą masę tonów, subtonów, kontekstów kulturowych, podtekstów i tak dalej. To samo zdanie (nawet poprawnie zrozumiane), może mieć całkiem inny wydźwięk w dwóch różnych językach. Takie subtelności są wystarczająco trudne i same w sobie wymagają pewnej ostrożności, szacunku, otwartości na drugą osobę i brania pod uwagę dość sporego marginesu błędu. Trzeba ciągle mieć na uwadze (jeszcze bardziej niż w języku ojczystym), że rozmówca może mieć na myśli co innego niż my, że jego interpretacja może być całkiem odmienna od naszej. Na przykład mój mąż uważa za niezwykle urocze nazywanie mnie My Little Pumpkin. A dla mnie Moja Mała Dyńko nie brzmi ani trochę uroczo…
W każdym razie, to jest dość trudne samo w sobie, bez biegłości w narzędziach jakimi są słownictwo i gramatyka naprawdę za daleko się nie dojdzie.
Kiedyś, dawno temu, kiedy jeszcze tego wszystkiego nie wiedziałam, miałam chłopaka z innego kraju. Już parę razy na pewno czytaliście o tym toksycznym związku, chociażby tu. Poza wszystkim innym szwankował on dość mocno (związek, nie były, chociaż on też) na poziomie językowym. Podam Wam przykład do jakich absurdalnych sytuacji dochodziło z tego powodu:
On oczekiwał, że czegoś tam się domyślę. Ja się naturalnie nie domyśliłam i chciałam mu powiedzieć że przecież nie jestem wróżką żeby się domyślać. Nie znałam jednak/nie pamiętałam jak jest „wróżka” więc w ferworze sporu zastąpiłam to słowo pierwszym jakie mi przyszło do głowy czyli prophet. Dla mnie miało to sens, natomiast mój (muzułmański) chłopak potwornie się oburzył. Kłóciliśmy się dość długo zanim w ogóle zrozumiałam, że jemu chodzi o to, że powiedziałam coś negatywnego o Proroku…
Tak, to jest dobre miejsce na facepalm.
Podsumowując. Język jest superważny! Jasne, to rzecz nabyta, zawsze można się go nauczyć, douczyć, podszkolić i ogólnie rozwinąć (to świetnie, że nowa znajomość motywuje do rozwoju!). Ale podejmowanie decyzji o wymiarze życiowym (jak ślub) zanim to nastąpi naprawdę nie jest dobrym pomysłem.