Rodzinka ach rodzinka

Marokańska rodzina stanowi niewyczerpane źródło rozrywek.
Szalony Naukowiec ma całkiem sporo ciotek. Jedna z nich ma córkę, skądinąd bardzo fajną dziewczynę, która kilka miesięcy temu postanowiła przyjechać na studia do Polski. Mój mąż nie był zachwycony rolą, jaką spodziewał się, że będzie musiał odegrać w tym przedsięwzięciu, no ale cóż. Proces wizowy się opóźniał, więc kiedy 3 czy 4 dni temu otrzymaliśmy wiadomość, że wreszcie się zakończył, wydedukowaliśmy, że dziewczyna zapewne przyjedzie do Warszawy tuż po naszym weselu. Dwa dni temu dowiedzieliśmy się, że nie: otóż przyjeżdża w niedzielę (czyli dziś) wieczorem. Z lotniska ma odebrać ją ktoś, kto ze strony uczelni ogarnia zagranicznych studentów. Osoba ta miała tez być odpowiedzialna za znalezienie jej zakwaterowania i dostarczenie jej tam prosto po przyjeździe. Szalony Naukowiec postanowił również wybrać się na lotnisko, bardziej do dekoracji, żeby dziewczyna miała tam jakąś znajomą twarz. No i upewnić się, że wszystko ok z tym pokojem dla niej.
Dziś ok 13 Szalony Naukowiec odebrał telefon od swojej ciotki: zakwaterowanie zostało przez nią odrzucone (jeden pokój dzielony z dwiema innymi dziewczynami: trochę w sumie rozumiem). Kuzynka de facto nie ma gdzie spać więc czy Szalony Naukowiec nie mógłby jej ogarnąć jakiegoś hotelu. Oczywiście stanęło na tym, że zabierzemy ją do siebie na te dwa dni do naszego wyjazdu. Jakoś mnie to nie zaskoczyło aż tak bardzo, chyba od początku spodziewałam się, że jej pierwsze noce w Polsce będą miały miejsce pod naszym dachem.
Zapanowała pełna mobilizacja: 2h sprzątaliśmy pokój, który w przerwach między przyjmowaniem gości, służy nam za suszarnię, graciarnię, pomieszczenie na cały bałagan, biuro itd. W międzyczasie: pakowanie na nasz wyjazd w środę rano, ostatnie pranie i tego typu sprawy. 

Jakieś 1,5h przed lądowaniem samolotu z kuzynką na pokładzie dzwoni telefon: ciotka oświadcza, że jednak ten koleś z uczelni ogarnął jej hotel koło kampusu więc nie ma potrzeby, żeby przyjeżdżała do nas. Szalony Naukowiec wyruszył więc na lotnisko, po drodze sprawdzając gdzie jej kupi coś na obiad i o której wróci do domu.
Ktoś się domyśla, kto do mnie zadzwonił jakieś 45 min później i co powiedział?

Moje Wielkie Marokańskie Wesele część 2.

Wiecie co? Moje Wielkie Marokańskie Wesele (MWMW) mnie zaczęło trochę przerastać. Gdzieś mniej więcej pomiędzy momentem, kiedy dowiedziałam się, że jeszcze potrzebujemy czwartego stroju (a do każdego z nich muszę też mieć inną parę butów), a momentem, kiedy odkryłam, że teściowa mnie wysyła do fryzjera, który najprawdopodobniej zrobi mi doczepy, bo moje własne, krótkie włosy, nie będą stanowiły wystarczającej bazy do tiary, którą mam mieć na głowie. Na makijaż z resztą także, mimo, że wspomniałam, że zamierzam pomalować się sama – chyba moje własne umiejętności w tym zakresie nie budzą jej zaufania.
Mam uczucie, że teściowa jakby próbowała mnie przerobić na Marokankę – przynajmniej na ten jeden dzień. Myślę sobie, że może powinnam to docenić być mniej niewdzięczna, bo wiele kobiet w związkach mieszanych w ogóle nie miało okazji poznać teściów albo nie zostały przez nich zaakceptowane na tyle, żeby organizować im wesela. Może powinnam założyć na twarz uśmiech numer pięć i otworzyć się entuzjastycznie na to nowe, jakby nie było: jedyne w swoim rodzaju doświadczenie? (Dlaczego, ach dlaczego, nie może to być ślub jednej z moich szwagierek?). Staram się.

Tylko, że jednocześnie do głowy ciśnie się pytanie „a gdzie w tym jestem ja?” Ja: z moimi krótkimi włosami, niechęcią do bycia w centrum uwagi, i do bycia noszoną, awersją do doczepów, mocnego makijażu, sukienek i tiar (poza Tiarą Przydziału, ale coś mi mówi, że nie o taką chodzi)?
Pewnie gdzieś w tym wszystkim jest jakiś złoty środek i mam nadzieję, że uda mi się go znaleźć.
Więc jeśli ktoś wie gdzie go szukać, niech przemówi teraz (albo zamilknie na wieki)

Moje Wielkie Marokańskie Wesele część 1.

W temacie marokańskich zwyczajów okołoślubnych i o tym co to ma wspólnego ze mną. Kończy się wrzesień, przywitaliśmy oficjalnie jesień, a na horyzoncie powoli acz nieuchronnie zaczyna majaczyć Moje Wielkie Marokańskie Wesele (zwane dalej MWMW). Ci z was, którzy są ze mną od jakiegoś czasu, wiedzą, że miałam pewne wątpliwości już co do Ślubu 2.0. Jeśli chodzi o MWMW, raczej brakuje mi entuzjazmu – delikatnie mówiąc.
Mówi się, że związek to sztuka kompromisów. Ja preferuję zazwyczaj słowo „współpraca”, które nie niesie w sobie pierwiastka rezygnowania z czegoś. I ta współpraca najczęściej wychodzi nam z Szalonym Naukowcem naprawdę dobrze. Jeśli chodzi jednak o MWMW, jest to jedna z tych okazji w naszym związku, która daje mi wielkie pole do popisu w zakresie sztuki kompromisów. Mąż mój sam jest daleki od ochoty na tę uroczystość, jednak jest to dla niego gest w kierunku rodziny, która w końcu od wielu lat, ledwie go widuje i której udział w jego życiu – nie oszukujmy się – jest mocno ograniczony. A skoro tak, jestem gotowa go w tym geście wspierać – mniej czy bardziej entuzjastycznie.
Nigdy nie byłam jeszcze na marokańskim weselu, ale podstawie tego co wiem od Szanownego Małżonka, szwagierki oraz teściowej, spodziewam się następujących rzeczy:
1. Henna Party – czyli ozdabianie dłoni (i opcjonalnie: stóp) malunkami z henny. Szczerze mówiąc za każdym razem będąc w Marakeszu idę do jakiejś pani na placu Jemaaa el-Fnaa aby narysowała mi hennową ozdobę. Henna jest fajna.
Poziom entuzjazmu: 4/5
2. Przebieranki. Podczas marokańskiego wesela panna młoda przebiera się kilka razy (pan młody z resztą też). Stroje, które nosi to tradycyjne marokańskie takchity – jedna przypada na hennę, jedna na obiad i tańce i jeszcze jedna (choć moja teściowa ostatnio sugerowała że w tej roli białą suknię rodem z Hollywood – po moim trupie) na tort i triumfalne opuszczenie przyjęcia.
Wedle mojej (skromnej) wiedzy takchita (zwana potocznie kaftanem, mimo pewnych zasadniczych różnic) składa się z dwóch warstw: najpierw długiej, prostej „sukienki” i zakładanego na nią długiego giezła, które może być albo niezapinane z przodu, albo zapinane na serię malutkich guziczków (na całej długości lub tylko od góry do np. talii). Jest ono zdobione z przodu albo na całej długości wzdłuż brzegów, albo głównie na klatce piersiowej. Wszystko to zaś spina zdobiony i ciasno zapięty w talii pasek.
Jeśli ktoś ma ochotę zobaczyć jak takie stroje mniej-więcej wyglądają, może zajrzeć np. tutaj lub tutaj
Jak widzicie, nie jest to strój bardzo dopasowany, ale przyznam, że napawa mnie lekkim niepokojem fakt, że moje podobno już są gotowe, a nikt nie zapytał mnie jaki noszę rozmiar.
Poziom entuzjazmu: 2-3/5 (w zależności od rozmiaru)
3. Żarcie, tańce i czas trwania. Pod pewnymi względami marokańskie wesela przypominają polskie: bardzo dużo jedzenia (zapomnijcie jednak o wiejskim stole albo o prosiaku z jabłkiem w ryju) i tańce pomiędzy kolejnymi jego turami. Całość zaczyna się ok 20-21 i trwać będzie do 3-4 nad ranem.
Różnica (jak dla mnie na minus) polega – oczywiście – na braku napojów wyskokowych.
Poziom entuzjazmu: 2/5
4. Goście. Na Naszym pierwszym ślubie było 20-kilka osób w tym 6 z rodziny (2 z mojej i 4 od Szalonego Naukowca). Na ślubie 2.0 gości było ok 60 w tym tak samo 6 osób z rodziny. Reszta to byli nasi znajomi i przyjaciele.

Podczas MWMW spodziewamy się ok 100-120 osób. Z naszych przyjaciół pojawią się 2 osoby (w porywach do 4). Z mojej rodziny, ze względów zdrowotnych, nikt nie przyjedzie. W związku z tym ilość gości niebędącymi krewnymi i znajomymi rodziny mojego męża jest właściwie nieistotna statystycznie. Biorąc pod uwagę, że Szalony Naukowiec mieszka poza krajem od prawie 10 lat, a poza domem rodzinnym od 17 i relacje z dalszą rodzina ma raczej luźne – brzmi to bardzo zachęcająco, prawda?
Na szczęście rodzina mojego męża nie należy do konserwatywnych i wszyscy goście będą się bawić razem (bez podziału na płcie).
Poziom entuzjazmu: 1/5
5. Prezentacja pary młodej. Jako ze każdy z setki gości musi dobrze i z bliska obejrzeć parę (pannę) młodą, trzeba im ją dobrze zaprezentować. Na czym to polega? Otóż na początku para młoda zostaje obniesiona po całej sali w… lektyce. Tak, dobrze czytacie. Następnie młodzi zostają posadzeni na czymś w rodzaju sceny ozdobionej światłami – tak żeby cała sala miała na pewno najlepszy możliwy widok. Natomiast jeść mogą przy osobnym stole, siedząc na krzesłach przypominających trony (żeby aby na pewno nikt ich nie przegapił). Poniżej znajdziecie zdjęcie poglądowe: na środku: obficie oświetlona scena, a obok niej w rogu pomieszczenia: stół z tronami.
Nie należę do osób, które lubią tzw. spotlight więc możecie sobie wyobrazić jak bardzo cieszy mnie ta perspektywa.
Poziom entuzjamzu: 0/5. A nawet: -2/5

A wy mieliście okazje uczestniczyć w tradycyjnych ślubnych obrzędach w krajach waszych połówek?

Na zdjęciu przyszłe miejsce akcji.

Związek (mieszany) a rodzina

Na jakiejś grupie multi-kulti rozgorzała dyskusja dookoła tematu: czy wasi mężowie też ciągle wiszą na telefonie z rodziną? 

Mąż autorki pytania akurat rozmawia ze swoją z dużą intensywnością i częstotliwością, podczas gdy ona wolałaby aby poświęcał czas jej, albo takim rzeczom jak nauka języka i budowanie ich wspólnego życia. Posypały się odpowiedzi, ile czyj facet ma kontaktu z rodziną, ile mają go dziewczyny, które mieszkają za granicą, czy lepiej jak jest dużo czy mało i czy można komuś takie kontakty ograniczać.
I tak sobie myślę, że decydując się na stały związek (albo małżeństwo jeśli ktoś woli) z kimś, tworzymy z tą osobą nową rodzinę (tak, wiem, ktoś mnie zaraz poprawi, że aby mówić o zakładaniu rodziny, trzeba zrobić dziecko. Ja tak jednak tak nie uważam). Ta nowa rodzina powinna być przynajmniej tak samo ważna, jak rodzina urodzenia – a tak naprawdę to według mnie nawet ważniejsza. Uważam, że relacje z rodzicami czy rodzeństwem – chociaż ważne – powinny mieć pewne granice i być utrzymywane w taki sposób, aby nie oddziaływały negatywnie na inne aspekty życia (np związek, albo sytuację finansową). A jeśli partnerka czuje się samotna i zaniedbana to ten negatywny wpływ niewątpliwie ma miejsce.
No ale to tylko moja opinia. Wiem, że są na świecie osoby, dla których rodzina urodzenia na zawsze pozostanie najważniejsza (żona/mąż dziś jest, jutro nie ma, a matkę i ojca masz jednych). Mówi się, że jest to podejście szczególnie częste w pewnych kulturach, ale spotkałam się z nim także w Polsce. Nie zgadzam się, no ale każdy ma swój system wartości, prawda?
Problem pojawia się gdy w związku następuje konflikt systemów wartości. Jak to rozwiązać? Czyje podejście jest lepsze? Jedno tęskni za rodziną, drugie za wspólnie spędzonym czasem; dla jednego najważniejsi są rodzice, dla drugiego: małżonek i ewentualnie dzieci.
Jak rozsądzić kto ma rację? Nie da się.
Czy można ograniczać partnerowi kontakty z rodziną albo w ogóle kimkolwiek? No nie można.
Czy można się czuć odrzuconym jedząc samotnie kolejną kolację, czekając aż partner skończy rozmawiać? Można.
Mój eks miał w zwyczaju większość czasu wolnego od pracy wisieć na telefonie – nawet w okresie, kiedy ja do niego przyjeżdżałam w odwiedziny. Było mi bardzo przykro, czułam się nieważna i w sumie trochę lekceważona. Dlatego wiem, że taki stopień zaangażowania partnera w relacje rodzinne nie za bardzo mi pasuje. Jestem zadowolona, że mój Szanowny Małżonek rozmawia z rodziną średnio raz na tydzień – no i oczywiście spędza z nią większość czasu podczas wizyt w Maroku. Ja także nie gadam z rodzicami codziennie.
Dlatego powtórzę to po raz kolejny niczym mantrę: wszystko sprowadza się do dobrania sobie jak najlepiej pasującego elementu z puzzli naszego życia.
A jak jest u was? Pasujecie do siebie pod tym względem, czy nie za bardzo?

/fot. unsplash

Image may contain: plant and outdoor

Na co zwracać uwagę wchodząc w związek mieszany?

Często spotykam się z pytaniem: na co zwracać uwagę wchodząc w związek mieszany?
Postanowiłam zebrać tu swoje (subiektywne) przemyślenia na ten temat.

Po pierwsze – i jest to najważniejsza zasada, z której wynika wszystko inne – nie zgadzaj się na coś, z czym nie czujesz się komfortowo, albo na co byś się nie zgodziła z Polakiem, w imię różnic kulturowych i tego że potencjalny ukochany jest w innym kraju.
Postukałabyś się w głowę, gdyby poznany na fejsie Grzesiek po 2 tygodniach pisania, oświadczył, że cię kocha i żyć bez ciebie nie może? No to się postukaj, jak mówi Ci to Mohamed. Wyszłabyś za Tomka po kilku(nastu) miesiącach pisania i kilku spotkaniach, bo bez ślubu nie możecie być razem? Zgodziłabyś się na seks, na który nie jesteś gotowa, bo Krzysiek (lat 30+) nigdy jeszcze tego nie robił i tak bardzo tego pragnie? Zgodziłabyś się zmienić sposób ubierania albo krąg znajomych, bo Andrzejowi nie podoba się, że masz kolegów albo, że obcy mężczyźni widzą Twoje nogi?
No właśnie.
Druga rzecz, ważna zwłaszcza przy znajomościach zawieranych przez internet (ale nie tylko!): nie ma co ukrywać, jest wiele osób, które chcą przenieść się do Europy i wydaje im się, że małżeństwo jest na to najlepszym sposobem. Nie jest to rozumowanie pozbawione racji, bo o wizę w ten sposób łatwiej – o karcie pobytu nie wspominając. Dlatego, gdy zagaduje cię nieznajomy z kraju, w którym konieczna jest wiza do Europy, poza standardową ostrożnością, miej na uwadze również, że możesz być celem zakusów wizowca*. Albo: oszusta-naciągacza, bo oprócz panów, którzy marzą o przeniesieniu się do Europy, są też tacy, którym wystarczy wsparcie finansowe na odległość. Chora matka, utrata pracy (albo w ogóle jej brak), kosztowne studia brata, ślub siostry – jeśli takie wątki przewijają się w rozmowach z egzotycznym ukochanym, lepiej mieć się na baczności. O „amerykańskich” żołnierzach w Iraku/Afganistanie, spadkach i tajemniczych funduszach, wysyłanych przesyłką, za której odbiór trzeba pilnie zapłacić, nawet nie będę wspominała.

Skoro już mowa o wizowcach, zatrzymajmy się na chwilę przy kwestiach formalnych, bez których ten gatunek w ogóle by nie istniał. Jeśli Twój wybranek pochodzi spoza UE, prędzej czy później zapewne zetkniesz się z zagadnieniami wjazdowo-pobytowymi. Warto pamiętać o kilku sprawach:
– Wiza to dokument umożliwiający wjazd do danego kraju. Można na jej podstawie w nim przebywać przez okres jej ważności i tyle. Jeśli ktoś chce przebywać w danym kraju na dłużej, konieczne jest wyrobienie pozwolenia na pobyt.
– Jeśli twój luby przebywa poza UE, a wasza znajomość się rozwija, pewnie będziecie chcieli się spotkać. To może oznaczać, że on będzie potrzebował wizy: jeśli ma stałą pracę, środki na koncie itd, nie powinien mieć z tym większych problemów. Natomiast jeśli nie ma, lub też żeby zmniejszyć szansę odmowy, możesz chcieć wystawić mu zaproszenie. Zaproszenie to dokument wydawany (i rejestrowany) w Urzędzie Wojewódzkim. Nie jest on zamiennikiem wizy, ale może być częścią aplikacji o nią. Zanim jednak pobiegniesz go załatwiać, weź pod uwagę, że czyni cię on osobą odpowiedzialną za swojego gościa. Także finansowo, co może wiązać się z pokrywaniem kosztów jego deportacji, gdyby zdecydował się nie wracać zanim wygaśnie mu wiza. Zastanów się trzy razy, zanim weźmiesz na sobie odpowiedzialność za obcą osobę.
– Jeśli twój chłopak już był w Europie, kiedy się poznaliście, to niekoniecznie znaczy, że jego sytuacja jest uregulowana, a ty nie masz się czym martwić. Dlatego w twoim interesie będzie dowiedzieć się, na jakiej dokładnie podstawie przebywa (nielegalnie, wiza, pozwolenie na pobyt czasowy, pozwolenie na pobyt stały). Dopóki cudzoziemiec nie posiada pozwolenia na pobyt stały, będzie musiał co jakiś czas aplikować o kolejne pozwolenia, a tym samym – mieć ku nim podstawy. Trzeba pamiętać, że uzyskanie karty pobytu na podstawie małżeństwa jest stosunkowo łatwe i niektórym jawi się jako najlepsza droga do załatwienia tego problemu. W związku z tym warto mieć oczy (i zdrowy rozsądek) otwarte i dobrze orientować się w sytuacji. A jeśli kręci, ściemnia albo unika konkretów w rozmowie na te tematy: mieć się na baczności.
I tak jak mówiłam: nie musisz godzić się na coś, na co inaczej byś się nie zgodziła (np szybki ślub) dlatego, że ukochany nie może inaczej przyjechać/pozostać w Europie.

No i trzecia sprawa: różnice kulturowe. Już wspominałam, że nie musisz w ich imię robić nic, na co nie masz ochoty, niemniej warto mieć na uwadze, że one pewnie będą występować. I wziąć je na poważnie. Oczywiście to nie jest tak, że są one z góry złe: nowa kuchnia, muzyka, kino, moda, sposoby spędzania czasu, inne relacje rodzinne, inny stosunek do starszych osób itd – wiele rzeczy, które on wniesie do twojego życia może być ciekawych i wartościowych. Do tego dochodzą różnice indywidualne, które mogą sporo neutralizować (lub odwrotnie: zaostrzać).
Jednak to jak to wszystko wpłynie na was i wasz związek, najbardziej zależy od sposobu myślenia, systemu wartości i przekonań każdego z was. Prawda jest taka, że jeden Marokańczyk/Pakistanczyk/Turek drugiemu nierówny (tak samo jak Polak). Z czasem poznasz swojego wybranka lepiej i sama się przekonasz jaki jest. Ale zanim to nastąpi, nie zakładaj, że wiesz co on myśli. Weź pod uwagę, że może mieć zupełnie inne wyobrażenia dotyczące wszystkiego począwszy od modelu rodziny, przez pracę zawodową kobiet, twój styl ubierania się, stosunek do seksu, czy alkoholu, a nawet tego, czy danie sobie buziaka na ulicy jest ok czy nie. Może okaże się, że nie różnicie się tak bardzo (to nasz przypadek), może różnice będą wyraźne, ale dacie radę się jakoś dogadać, każde ustępując po trochu (w końcu każdy związek, to sztuka kompromisu). Może nigdy się nie dogadacie. A może w okienku komunikatora wszystko będzie wyglądało ok, a gdy on już dołączy do ciebie w Polsce (czy gdziekolwiek mieszkasz) okaże się, że czeka was bardzo ciężki okres adaptacji. Zupełnie inny tryb życia, inna mentalność ludzi dookoła, nawet inny klimat, tęsknota za rodziną, stres związany z papierami i z brakiem pracy przez pierwszy okres ich wyrabiania – to wszystko może być poważna próba dla świeżego związku. Nie każdy facet z importu jest w stanie przystosować się do stylu życia w Europie i do europejskiej żony. A ty – powtarzam – nie musisz iść na kompromisy, które kosztują cię za dużo. Jesteście w tym oboje, a różnice kulturowe działają w obie strony bi nie ma żadnego powodu, żeby tylko jedna osoba szła na ustępstwa.

*Wizowiec – potoczna określenie faceta, który wiąże się z kobietą po to aby uzyskać możliwość wjazdu do Europy i zalegalizowania pobytu (na podstawie małżeństwa).

/Fot. Unsplash
Image may contain: outdoor

Podróż poślubna – Zanzibar

Zanzibar, w przeciwieństwie do Tanzanii, jest w większości muzułmański. Chodząc po uliczkach można usłyszeć muezina nawołującego do modlitwy – chociaż nie widziałam żeby ktokolwiek na to wezwanie reagował, jak to jest w Maroku. Wiele kobiet chodzi mniej czy bardziej zakrytych (chociaż tzw kobiet-ninja nie ma zbyt wiele, przynajmniej nie w Zanzibar City). Spacerując w okolicach zachodu słońca nadbrzeżem lub plażą, widać cale mnóstwo młodych chłopców grających w piłkę, ćwiczących (tak, biegają, przetaczają oponę, robią pompki, przysiady itp), albo zabawiających się w skoki do wody – i ani jednej dziewczyny. Zastanawiam się co one robią w tym czasie?
Lokalna ludność, żyjąca z turystów uprawia skrajnie bezpośredni marketing: turysta non-stop jest zaczepiany przez kolejnych tubylców zachęcających, czasem w bardzo nachalny sposób do skorzystania z ich usług w zakresie organizacji wycieczek, przejazdu taksówką, zakupu pamiątek itd. Na dłuższą metę jest to dla mnie raczej męczące. Ale wiecie co? Ze względu na to,ze jest to społeczność muzułmańska, zaczepiają wyłącznie mojego małżonka, który w ciągu dwóch dni został bratem i przyjacielem polowy mieszkańców miasta, podczas gdy ja wędruję sobie dalej prawie bez zakłóceń. #tyleWygrac

O tym jak omal nie zostałam wdową przed Ślubem 2.0 czyli: różnice kulturowe są groźne dla życia i zdrowia (psychicznego).

Tytułem wstępu: Wiecie jak organizuje się ślub i wesele w Polsce? Zajrzałam ostatnio na forum ślubne i pierwsza dyskusja, która mi się rzuciła w oczy była poświęcona temu czy już zaczynać wszystko załatwiać na ślub w roku 2021, czy może zaczekać do po wakacjach? Zdecydowana większość komentarzy sugerowała że jest niemal za późno.

 Więc jakby ktoś się zastanawiał: ślub i wesele w Polsce to duża operacja logistyczna. Najlepsze (choć nie wiem w jaki sposób to jest definiowane) sale, fotografowie i zespoły prowadzą kalendarz na 2-3 lata w przód. Serio. Suknie ślubne zamawia się z wyprzedzeniem ok 8-10 miesięcy albo i większym, pół roku to już bardzo krótki termin. Kobiety na forach dyskutują o winietkach, prezentach dla gości, makijażach, fryzurach i milionie innych detali na wiele, wiele miesięcy przed dniem Ś. 
Pierwsza rzecz, która usłyszałam od doświadczonych w temacie koleżanek na wieść o naszych zaręczynach – zaraz po „Gratulacje, to kiedy ten ślub?” było „Już za rok?? to musicie NATYCHMIAST zacząć załatwiać salę!”. Cóż, tak też zrobiliśmy. Załatwiliśmy salę, wysłaliśmy save-the-dates (zwłaszcza, że nasi goście rozsiani są po całym świecie i wielu potrzebowało sporego wyprzedzenia) i umówiliśmy fotografa. Potem trochę nam przeszło. Nawet jak dla mnie – maniaczki planowania, organizacji, tabelek w Excelu i robienia planów B, C i D – to było za duże wyprzedzenie. Niemniej pod koniec marca mieliśmy potwierdzonych prawie całą listę gości, wybrane menu w trzech wersjach i dość konkretną wizję całości.
W jakimś momencie teściowa zapytała, czy może zaprosić kilka najbliższych osób z rodziny. Zgodziliśmy się, ale nie spodziewaliśmy, że coś z tego wyniknie (bo komu się będzie chciało tyle wydawać i tak daleko jechać skoro za kilka miesięcy będzie Ślub 3.0 czyli Nasze Wielkie Marokańskie Wesele?). Zgodnie z przewidywaniami, większość zaproszonych osób odmówiła. Temat ucichł. 
Nie przyszło mi do głowy (bo i skąd?) ani nie przyszło do głowy Szalonemu Naukowcowi (który najwyraźniej tymczasowo stracił zdolność myślenia), że to nie koniec.
I tak sobie mijał czas, plany nabierały kształtów i wypełniały się detalami, termin podania ostatecznej liczby gości managerowi sali zbliżał się wielkimi krokami, kiedy nagle okazało się, że moja teściowa była uprzejma nie wspomnieć, że spodziewa się jeszcze tak z 8 osób. Ale w sumie to jeszcze nie wie, bo te osoby nie potwierdziły, ale tez nie odmówiły więc ona myśli, że może przyjadą.
Na 6 tygodniu przed weselem. 
Na tydzień przed ostatecznym deadlinem na podanie liczby gości. 
Przy kilku tygodniach czekania na spotkanie żeby aplikować o wizę i 2 tygodniach czekania na decyzję. 
Ona myśli, że może OSIEM osób jeszcze dojdzie.
I w taki własnie sposób dowiedziałam się, że w Maroku nikt nie prowadzi listy gości. W Maroku dania na weselu serwowane są na wielkich półmiskach czy też w wielkich tajinach i każdy sobie nakłada ile chce. W Maroku jedzenia jest zawsze dużo za dużo, miejsce i talerz zawsze się znajdzie więc w sumie: o, poznałam fajnych ludzi na ulicy, chodźcie, wpadnijcie jutro na moje wesele, i zabierzcie znajomych.
Tak własnie wyglądają różnice kulturowe.
I tak własnie giną nierozważni mężowie, którzy nie biorą pod uwagę, że zderzenie marokańskiego luzu i polskiego zostały-tylko-dwa-lata-już-niemal-za-późno-żeby-to-ogarnąć oraz mojego niemal obsesyjnego zamiłowania do planowania z wyprzedzeniem, to przepis na katastrofę.

Wino, a dziedziczenie

Ten moment, kiedy siedzisz sobie spokojnie w pracy, podczas gdy twój mąż, ze swoim teściem, a twoim ojcem, jadą zakupić 60 butelek wina na Ślub 2.0.
Dwaj Najważniejsi Mężczyźni Mojego Życia niezwykle poważnie podchodzą do kwestii wina. Mój ojciec rozważa wyrzeczenie się mnie oraz wydziedziczenie, ponieważ to, które piję najchętniej, w nim budzi pogardę większą niż fani gry o tron żywią do producentów ostatniego sezonu. Mój małżonek wydziedziczać mnie nie chce (pewnie dlatego, że jako pracownik naukowy średnio miałby z czego), ale dziwnym zrządzeniem losu nie dopuścił mnie do wyboru trunków na Ślub 2.0.

Poza wódką. Wódkę mogę wybrać.

Dzięki mężu.
Proces doboru wina, szczególnie czerwonego, został potraktowany z pełna powagą i zaangażowaniem. Przejrzawszy ofertę licznych sklepów, Szalony Naukowiec wyselekcjonował 3 różne wina, z których następnie ja przygotowałam mu ślepą próbę aby mógł dokonać w pełni obiektywnego wyboru. Następnie butelki (coby trunek się nie zmarnował) trafiły do moich rodziców. Mimo, że połowa składu rodzicielskiego miała wyraźnie stronnicze nastawienie przeciwko akurat tej butelce, która Szalonemu Naukowcowi przypadła do gustu najbardziej, oboje wskazali…. to samo wino.
Już chyba wiem, czemu pałają do zięcia taką sympatią