Zagadka trzech ślubów

Zgodnie z obietnicą dziś przedstawiam kulisy wydarzeń, które doprowadziły nas do posiadania trzech rocznic ślubu.

Za górami, za lasami…
Wszystko zaczęło się na początku 2018 roku, kiedy po ponad 4 latach bycia i mieszkania ze sobą zaczęliśmy nowy rozdział, czyli związek na odległość. Wynikło to z – dawno przewidywanego i nieuniknionego – etapu kariery Szalonego Naukowca.
Niedługo po tym jak wyjechał i urządził się w nowym miejscu, gdzie miał spędzić na pewno 10 miesięcy, a prawdopodobnie 1,5 roku (co będzie ważne w dalszej części historii) spotkaliśmy się w jednych z naszych najukochańszych miejsc czyli w tyrolskiej miejscowości Hintertux położonej u stóp lodowca o tej samej nazwie. On oddawał się tam rozrywkom zawodowo-intelektualnym, a ja kontemplacji miejsca nagrania klipu do jednej z moich ulubionych piosenek Eda Sherana. W przerwach natomiast chodziliśmy na wycieczki. Podczas jednej z nich, w sobotę 24 lutego, pojechaliśmy kolejką na lodowiec aby następnie z niego zejść ścieżką, która zapewnia zapierające dech w piersiach widoki:

Było pięknie: lazurowe niebo, śnieg skrzący w słońcu jak pole diamentów (tak, wiem, że diamenty nie rosną na polach, ale gdyby rosły, skrzyłyby się w słońcu właśnie tak). No i w tej scenerii, w okolicach małego mostku (acz przezornie nie na nim – licho nie śpi) Szalony Naukowiec zadał swoje Wielkie Pytanie, na które ja odrzekłam tak romantycznie jak rezolutnie myślę, że tak. Może dlatego, że nie padł na kolano.

TEN mostek, zdjęcie zrobione rok później
Myślę, że tak najwyraźniej wystarczyło, żeby dostać pierścionek

Miłe złego początki
Nawiasem mówiąc, dla tych, którzy jeszcze tego nie wiedzą:  ja nie chciałam w ogóle wesela. Ba, bardzo długo nie interesował mnie nawet ślub, a nawet gdy zmieniłam w tym temacie zdanie dość niedługo przed opisanymi wyżej wydarzeniami (dla ciekawych, refleksje na ten temat znajdziecie tutaj), nadal uważałam wydawanie grubych pieniędzy na – bądź co bądź – po prostu imprezę, za średnio interesujący pomysł. Wolałam te fundusze przeznaczyć na długą podróż. Fakt, że w ogóle zdecydowaliśmy się na coś więcej niż ceremonię we dwoje na tropikalnej plaży (wersja idealna acz nierealna) czy podpisanie papierów w urzędzie w dżinsach (równie kusząca i bardziej realistyczna opcja) to wyłącznie robota (wina? zasługa?) mojego męża. To on nalegał żebyśmy ten Ważny Dzień celebrowali z bliskimi nam ludźmi i to on argumentował, że ściąganie rodziny i przyjaciół z 4 kontynentów i kilku-kilkunastu krajów tylko na uroczystość w USC to absurd. Z tym ostatnim nie mogłam się oczywiście nie zgodzić, a to pierwsze po prostu przyjęłam, bo w końcu jeśli coś jest takie ważne dla osoby, którą kocham, to dla mnie też nabiera znaczenia. Ustaliliśmy więc ogólne ramy (ślub cywilny, ceremonia w plenerze, skromnie, na luzie, bez powozów, koni, dronów, gołębi, oczepin i białych księżniczkowatych kiecek itd) i klamka zapadła.
Tym sposobem w ogóle doszło do planu pod tytułem Ślub i Wesele
Skoro się powiedziało A, trzeba powiedzieć B. Podzieliliśmy się dobrą nowiną z rodziną i przyjaciółmi – a ci naturalnie zaczęli pytać o datę. Zaczęliśmy więc – w naszym pojęciu było to logiczne – od próby wybrania tejże. Celowaliśmy w rok 2019. Cały proces był niełatwy z racji wielu koniecznych do uwzględnienia aspektów, począwszy od zwykłych preferencji temperaturowo-estetyczno-pogodowych (ślub zimowy jakoś nas nie interesował, upałów nie znoszę, a jeszcze marzył nam się ogród więc jesień i przedwiośnie też raczej odpadały), przez zagadnienia takie jak logistyka wizowa, ramadan (o ile pamiętam wypadał w maju), a także to, że połowa planowanych gości pracuje za granicą i z racji wykonywanego zawodu ma raczej sztywne kalendarze uniemożliwiające podróże w pewnych okresach roku.

Przyszłe miejsce akcji

W tym momencie do akcji wkroczyły moje niezastąpione koleżanki uświadamiając mnie, nie tylko, że data nie zależy bynajmniej tylko od takich błahostek jak nasze preferencje, a od dostępności pożądanej miejscówki, fotografa, zespołu i całej masy tego typu czynników, ale też, że załatwianie tego wszystkiego z rocznym wyprzedzeniem to bardzo PÓŹNO.
Szybko przystąpiliśmy więc do rzeczy i zaczęliśmy poszukiwania najważniejszego, czyli sali. Dość sprawnie udało nam się znaleźć fajne miejsce, nie salę – jakże sztywno to brzmi – ale mały dworek w stylu lekko staropolskim (z polecenia) i umówić datę (czerwiec 2019), a nawet wstępnie ją zarezerwować w urzędzie. To ostatnie nie jest takie oczywiste jak mogłoby się wydawać, bo formalnie termin w USC można zaklepać maksymalnie z półrocznym wyprzedzeniem, a w naszym przypadku: z trzymiesięcznym (co wynika z ważności dokumentów). 
W tym momencie mogliśmy wysłać Save The Dates – wszyscy goście z wymagającymi kalendarzami zostali poinformowani ze stosownym wyprzedzeniem, a my mogliśmy odetchnąć. Siłą rozpędu znaleźliśmy jeszcze fotografa (też z polecenia) i w tym momencie nasz zapał lekko osłabł. W końcu mieliśmy sporo ponad rok na ogarnięcie wszystkiego.

Biurokracyjno-administracyjne tło nadchodzących wydarzeń
W ramach wyjaśnienia dla tych, którzy nie mieli przyjemności związać życia z cudzoziemcem i to takim z poza EU: Jeśli ktoś nie jest obywatelem EU, potrzebuje podstawy żeby przebywać w danym kraju członkowskim. W przypadku mojego jeszcze-wtedy-nie-męża taką podstawą była praca, chociaż w tej roli sprawdza się również małżeństwo (z obywatelem danego kraju), studia i parę innych rzeczy. Bez podstawy pobytu nie ma pozwolenia. Jak pamiętacie, Szalony Naukowiec w tamtym okresie przebywał w Niemczech i stan ten miał się utrzymywać przynajmniej do końca listopada, a tak naprawdę to do okolic marca. Cały nasz plan opierał się na następujących założeniach:
– projekt, to którego jest zatrudniony do końca listopada zostanie (zgodnie z zapowiedzią) przedłużony o kilka miesięcy, o które mój przyszły mąż wydłuży sobie kartę pobytu w Niemczech;
– te same kilka miesięcy później ruszy inny projekt, w Warszawie, w ramach którego zostanie on zatrudniony jak tylko zakończy projekt niemiecki.
W takiej sytuacji Szalony Naukowiec miał wrócić do Warszawy kilka miesięcy przed naszą czerwcową datą i wyrobić kartę pobytu na podstawie pracy (jak robił to dotąd).
Nadążacie?
To idźmy dalej.

Komplikacje
Kolejne miesiące po dogadaniu naszego dworku i fotografa spędziliśmy skupiając się na innych sprawach – aż w końcu zaczęliśmy sobie zauważać chmury zbierające się na horyzoncie. Coraz bardziej zaczęliśmy sobie uświadamiać, że kombinacja narodowości Szalonego N i idącego za tym uciążliwego obowiązku legalizowania pobytu z pracą zawodową w trybie projektowym nie jest najlepszym życiowo połączeniem.
Przedłużenie projektu w Niemczech się opóźniało, podobnie jak decyzja o momencie startu projektu w Polsce – jego karta pobytu natomiast wygasała niezmiennie z końcem listopada.
Wreszcie zdaliśmy sobie sprawę, że być może będziemy musieli zmienić plany. No bo wiecie: bez podstawy pobytu nie ma pobytu. O ile projekt w Polsce prędzej czy później i tak by się zaczął (pytanie tylko kiedy), o tyle bez czegoś na pokrycie miesięcy dzielących nas od jego rozpoczęcia, mój jeszcze-wtedy-nie-mąż musiałby wrócić do Maroka. Nie żebyśmy się bali o jego kolejny wjazd do Polski – tu nie byłoby problemu. Ale nie chcieliśmy się rozstawać i to na cholera-wie-jak-długo. Niemcy odległe o 1,5h lotu to wystarczająco daleko.
Zaczęliśmy więc – bardzo niechętnie – brać pod rozwagę inną datę ślubu – tak żeby zdążyć z nim przed końcem ważności tej nieszczęsnej karty i zdążyć aplikować o nową – w Polsce na podstawie małżeństwa. Potem odkryliśmy, że taka opcja w ogóle ma więcej sensu, ze względu na okres na jaki wydawane są karty „na pracę” i „na ślub”. Ale to już inny temat.
Nazwaliśmy to planem „C” (planem A i B pozostawały różne opcje planów zawodowych, których detale już Wam tu odpuszczę) i od początku podchodziliśmy do tego jak do jeża. Zwłaszcza on. No przecież już wysłaliśmy StD, mamy super miejsce z pięknym ogrodem idealnym na ślub plenerowy w czerwcu i w ogóle!
Na szczęście jestem jeszcze ja z moimi control issues i zamiłowaniem do planowania. Uznałam, że potrzebujemy zabezpieczenia, i wymusiłam przygotowanie się na wszelki wypadek na opcję C, przynajmniej od strony papierologicznej, która – niezaplanowana odpowiednio wcześnie – mogłaby być tzw show stopperem i przysporzyć nam sporo problemów. Nie brzmi to może, jak coś wymagającego wielkiego wysiłku organizacyjnego, ale jednak ślub z cudzoziemcem wymaga nieco papierkowej gimnastyki i dobrego rozegrania w czasie. Jeśli kogoś interesują detale tego procesu, znajdziecie je TU.
Wtedy to jeszcze cały czas było tylko dmuchanie na zimne. Przecież Niemcy to Niemcy, jeśli ma być przedłużenie projektu to będzie, prawda? Ostatecznych wieści w tej sprawie spodziewaliśmy się teraz na przełomie września i października. Ale jako, że we wrześniu i tak mieliśmy zaplanowany wyjazd do Maroka, z odpowiednim wyprzedzeniem pobrałam wszystkie potrzebne papiery z urzędu i wyrobiłam na wszelki wypadek zaproszenia, na podstawie których rodzina narzeczonego mogłaby aplikować o wizę, gdyby zaszła taka potrzeba. Potem do grafiku na ten tydzień obok pustyni i Menara Garden dodaliśmy przebieżkę po urzędach celem zebrania potrzebnych dokumentów.
Tak na wszelki wypadek, bo przezorny zawsze ubezpieczony.
Wróciliśmy z wakacji w okolicach 6 października. Wieści o przedłużeniu projektu nadal nie było, a czas tak jakby się kończył. Trzeba było puścić w ruch plan C, gdyż datę ślubu w polskim USC należy zaklepać z min. miesięcznym wyprzedzeniem – są od tego jakieś wyjątki, ale nie mieliśmy ochoty sprawdzać, czy zostaniemy potraktowani jako jeden z nich. Nie mówiąc już nawet o czasie potrzebnym na wydanie wiz dla rodziny Pana Młodego.
W ciągu kilku dni od powrotu Szalony Naukowiec biegał więc do ambasady i tłumacza, a ja obdzwaniałam urzędy celem zidentyfikowania takiego, który dysponowałby wolnym terminem w pasującej nam dacie (a w grę wchodziły w tym momencie już tylko 2 soboty listopada). Jeśli myślicie sobie teraz kto bierze ślub w listopadzie, na pewno było pełno miejsc w urzędach to jesteście w błędzie. To było kilka bardzo stresujących dni.
W końcu udało nam się to wszystko dopiąć od strony organizacyjnej, pozostało tylko pojechać do wstępnie już umówionego UC w Serocku i podpisać dokumenty.
Tylko co z tego? To była połowa października, termin za jakieś 5 tygodni, a my mieliśmy przygotowane kompletnie NIC. Co więcej, nasi znajomi (przypominam: rozsiani po świecie i dysponujący sztywnymi kalendarzami) na pewno nie dadzą rady dotrzeć, a jeszcze przecież miał być ogród, wesele… Ogarniając wszystkie formalności ciągle łudziliśmy się że tylko zabezpieczamy sobie tyły i że będzie nam dane wrócić do planu A.
Przygotowywanie się do tak ważnego dnia na wszelki wypadek ze świadomością, że nie do końca chcemy żeby się odbył, były szczerze mówiąc dość obciążające psychicznie. Dlatego w dniu podpisywania dokumentów w urzędzie podjęliśmy ostateczną decyzję że pobieramy się w listopadzie niezależnie od wszystkiego.
Jednocześnie (pomimo moich sugestii) zdecydowaliśmy się nie odwoływać daty czerwcowej, ale w ustalonym od pół roku terminie zorganizować ślub humanistyczny, dokładnie po naszemu, z własnymi przysięgami w ogrodzie, wszystkimi gośćmi i weselem – tak jak od początku planowaliśmy.
Tak właśnie z jednego ślubu zrobiły się dwa.
A potem nastąpił ironiczny chichot losu:  piątek tydzień przed ślubem Szalony Naukowiec dostał propozycję przedłużenia kontraktu w Niemczech na kolejny rok. Gdyby ta propozycja pojawiła się 1,5 miesiąca wcześniej (wtedy kiedy powinna) nadal na tapecie byłby tylko jeden ślub.

Ten (Pierwszy) Dzień

Pan Młody przyjechał do Warszawy 4 dni przed Dniem Ś, a jego przyjaciele i rodzina już następnego dnia. Całe trzy dni były szalone: mieliśmy bardzo dużo ostatnich drobiazgów do ogarnięcia: plus opiekę nad jego rodziną, obiady z obiema rodzinami, mini panieński i mini kawalerski. Nie mieliśmy więc za wiele czasu dla siebie, zwłaszcza, że wymyśliłam sobie, że ostatnią noc spędzimy oddzielnie, więc Szalony Naukowiec wybrał się do airbnb swoich przyjaciół.
W samym Dniu Ś on z kolegami ogarniał swoją rodzinę, transporty i wszystko, podczas gdy ja skupiłam się na wcielaniu się w rolę anielsko pięknej Panny Młodej przy pomocy fryzjera i niezwykle utalentowanej makijażowo koleżanki D*. 
Godziny mijały błyskawicznie. W końcu wszyscy, którzy przyjechali ze mną wcześniej do hotelu (tak, wynajęliśmy pokój w okolicznym hotelu na tę okazję), ruszyli do USC, a ja zostałam czekać na Prawie Męża. Zaplanowaliśmy bowiem, że on po mnie przyjedzie, zobaczymy się po raz pierwszy tego dnia bez świadków (wiecie, taka intymna chwila w całym tym szaleństwie) i razem dotrzemy na miejsce przeznaczenia (na zdjęciu poniżej). Tak też się stało i to był bardzo fajny pomysł. 
USC w Serocku

Sama uroczystość cywilna była śmieszna, bo mój Już Niemal Mąż składał przysięgę po polsku. O ile normalnie jest on się w stanie – zwłaszcza przygotowany – wysłowić się w miarę normalnie, o tyle wtedy, mimo, że moja koleżanka T* spędziła całą godzinę w samochodzie ucząc go odpowiednich formułek, język plątał mu się na co drugim słowie. Czasami w dość zabawny sposób.

Po ceremonii wszyscy przejechaliśmy do restauracji, gdzie spędziliśmy kolejnych kilka godzin świętując. I to było świetne.
Jak mówiłam wcześniej, w ogóle nie chciałam wesela więc tym bardziej nie chciałam dwóch wesel ani nawet 1,5. Próbowałam (bez większej nadziei na powodzenie) namówić Szalonego Naukowca na rezygnację z planów czerwcowych, ale skoro to się nie udało – proponowałam żebyśmy ślub cywilny w potraktowali tylko jako formalność i nic poza tym. To też się nie udało, mój przyszły mąż znowu zrobił to co umie robić najlepiej, czyli odwołał się do logiki i zaapelował o chociaż obiad dla rodziny i kilkorga najbliższych przyjaciół (którzy w jego przypadku przyjechali z dość daleka). Pokonana zdroworozsądkowym podejściem uległam, a temat oczywiście ewoluował i ostatecznie obiad rozrósł się do jakiś 20-kilku osób.
Teraz mogę powiedzieć, bardzo się cieszę, że dałam się przekonać.

Mimo że mieliśmy miesiąc na ogarnięcie wszystkiego od menu, przez fotografa po usadzenie gości, ubrania oraz fryzurę i makijaż: wszystko się udało (choć stresu było sporo, a ze zdjęć nie jestem dziś zbyt zadowolona. Nie macie pojęcia ile czasu zajęło mi wyselekcjonowanie akceptowalnej fotki żeby pokazać Wam moją kieckę).
Byłam natomiast – i jestem nadal – zachwycona tym, jak bardzo wspierających ludzi oboje mamy dookoła: przyjaciele Szalonego Naukowca T&F* byli fantastyczni, a moje koleżanki były cudowne. Świadkowa D*, która pomagała koncepcyjnie na każdym kroku i której zawdzięczamy menu/winietki oraz ogarnięcie wszystkiego łącznie z fotografem w Dniu Ś. Moja koleżanka T*, która mimo, że nie była świadkową zachowywała się tak, jakby nią była, wspierając mocno w wyborze kiecki, butów, ozdób do włosów, makijażu i pomagając ogarniać różne drobiazgi i pożyczając połowę kosmetyków. Druga D*, która mnie umalowała (a nie jest to łatwe zadanie). Kolega F*, który sam z siebie nagrał całą ceremonię, za co będę mu wdzięczna do końca życia bo nie zdawałam sobie nawet sprawy jak będę się cieszyć, że mam takie nagranie. Wszystkie osoby, które natychmiast zadeklarowały gotowość jechania ponad godzinę w jedną stronę w listopadowy wieczór aby być z nami w tym dniu. Nie mówiąc nawet o rodzinie, która była gotowa rzucić wszystko aby stawić się na miejscu i pomagać w czym tylko było trzeba. Jedyne czego żałuję, to to, że w czasie, kiedy rozgrywały się wszystkie przygotowania, byłam w stanie jakiegoś głupiego focha nawet-nie-pamiętam-o-co z jedną z koleżanek, której obecności tego dnia mi zabrakło.
Oczywiście nie obyło się bez zgrzytów. Ktoś nie pojawił się na spotkaniu „girls only” 2 dni przed ślubem  i było mi trochę przykro. W dzień ślubu niektórzy byli łaskawi się spóźnić na grupowy transport (ogólnie marokański duecik G&H* to historia na inny wpis zawierający wiele, wiele bardzo interesujących szczegółów łącznie z wycofaniem zaproszenia na ślub 2.0). Wybór sukienki to w ogóle było szaleństwo (ja i sukienki….).
Ale w ostatecznym rozrachunku, te detale nie miały znaczenia: wszystko się udało, a goście chyba fajnie się bawili i całkiem nieźle zintegrowali. Nam nie pozostało nic innego, jak zapewnić im zabawę na jeszcze lepszym poziomie w czerwcu.

* Jak może zauważyliście, staram się zachować minimum anonimowości i prywatności, więc nie będzie imion. Inicjały muszą wystarczyć.

Ten (Drugi) Dzień
Na przygotowania do Ślubu 2.0 mieliśmy znacznie więcej czasu, ale i skala przedsięwzięcia była większa. Niby ludzi nie było aż tak dużo (ok 60 osób), ale geograficzna (i dietetyczna) różnorodność zapewniła nam wiele dodatkowych wyzwań. To nie jest ani blog o tematyce ślubnej, ani post na temat przygotowań do Wielkiego Dnia więc oszczędzę Wam tu opisu szczegółów, wystarczy powiedzieć, że pierwsze półrocze roku 2019 upłynęło nam (nadal na odległość) na tematach takich jak: zaproszenia, winietki, serpentyny, kwiaty, obrusy, autokary, prezenty dla gości, hotele, airbnb, plany usadzania przy stole, muzyka, teksty przysięgi, przystawki, zupy, desery, torty, sukienki, mejkap, manikiur, budżet i wielu wielu innych.

Niby tylko trochę ozdób a zeszło się dobrych kilka godzin

Efekt tych wszystkich wysiłków był naprawdę fajny. Pomimo upału, który bardziej pasowałby do Maroka niż do Warszawy ceremonia humanistyczna odbyła się w ogrodzie, a kolega Szalonego Naukowca: F cudownie wypadł w roli Mistrza Ceremonii. Oprawa muzyczna co prawda dostała lekkiej czkawki w kluczowym momencie, ale nikt poza nami tego nie zauważył. Toast T czyli świadka był fantastyczny  rozbawił wszystkich. Strasznie żałuję, że nie mam z niego nagrania. Reszta wieczoru upłynęła na jedzeniu, piciu, tańcach, dyskusjach, ognisku i opędzaniu się od komarów. Zgodnie z moim życzeniem nie było ani jednej zabawy oczepinowej a naszych uszu nie skalał nawet jeden kawałek disco-polo.

Przy okazji Ślubu 2.0 znowu mieliśmy możliwość się przekonać jakich cudownych mamy przyjaciół. Dużo osób pomagało nam na różnych etapach: od rodziców wożących niezmotoryzowaną mnie w masę różnych miejsc i rodzinę Szalonego Naukowca, która przygotowała milion prezencików dla gości przez niekończące się wielostronne debaty w zakresie wyboru i przeróbek sukienki z nieocenionymi D, T i A,  doprowadzenie mojej twarzy do akceptowalnego stanu (pomimo tego koszmarnego upału) poprzedzone wieczorami z sushi i mejkapem kiedy z T i drugą D to testowałyśmy kolejne opcje, ogarnianie autokaru wraz z jego liczną, bardzo międzynarodową i wątpliwie punktualną zawartością przez G, produkcję winietek, planów dnia, numerków i wszelkich innych papierowych akcesoriów przez D, aż po godziny, które T&F i D spędzili z nami na dekorowaniu sali oraz oczywiście wieczór panieński i kawalerski.
…. I jeszcze trzeci

O ile mnóstwo osób udzielało nam wsparcia na najróżniejsze sposoby, Teściowa zapewniała mi także emocje zgoła innej natury. Pomijając detale takie jak spory na temat marokańskich ciasteczek (które wystąpiły w roli prezentów dla gości), padłam ofiarą poważnych różnic kulturowych w zakresie podejścia do planowania wesel.
W jakimś momencie mianowicie Teściowa zapytała, czy może zaprosić kilka najbliższych osób z rodziny. Naturalnie się zgodziliśmy, ale nie spodziewaliśmy, że coś z tego wyniknie. Zgodnie z przewidywaniami, większość zaproszonych osób odmówiła, a temat ucichł. 

Nie przyszło mi do głowy (bo i skąd?) ani nie przyszło do głowy Szalonemu Naukowcowi (który najwyraźniej tymczasowo stracił zdolność myślenia), że to nie koniec.
I tak sobie mijał czas, plany nabierały kształtów i wypełniały się detalami, termin podania ostatecznej liczby gości managerowi sali zbliżał się wielkimi krokami (co nie było problemem, bo mieliśmy ją potwierdzoną już od marca), kiedy nagle okazało się, że moja teściowa była uprzejma nie wspomnieć, że spodziewa się jeszcze tak z 8 osób. Ale w sumie to jeszcze nie wie, bo te osoby nie potwierdziły, ale tez nie odmówiły więc ona myśli, że może przyjadą.
Na 6 tygodniu przed weselem.
Na tydzień przed ostatecznym deadlinem na podanie liczby gości.
Przy kilku tygodniach czekania na spotkanie żeby aplikować o wizę i 2 tygodniach czekania na decyzję.
Ona myśli, że może OSIEM osób jeszcze dojdzie.
I w taki własnie sposób dowiedziałam się, że w Maroku nikt nie prowadzi listy gości. W Maroku dania na weselu serwowane są na wielkich półmiskach czy też w wielkich tajinach i każdy sobie nakłada ile chce. W Maroku jedzenia jest zawsze dużo za dużo, miejsce i talerz zawsze się znajdzie więc w sumie: o, poznałam fajnych ludzi na ulicy, chodźcie, wpadnijcie jutro na moje wesele, i zabierzcie znajomych.
Tak własnie wyglądają różnice kulturowe.
I tak własnie giną nierozważni mężowie, którzy nie biorą pod uwagę, że zderzenie marokańskiego luzu i polskiego został-tylko-rok-to-już-niemal-za-późno-żeby-to-ogarnąć oraz mojego niemal obsesyjnego zamiłowania do planowania z wyprzedzeniem, to przepis na katastrofę.

(Jeśli jesteście ciekawi jak skończył się ten dramat, ostatni akt znajdziecie tutaj).

Ale na tym się nie skończyło. Gdzieś w środku tych wszystkich przygotowań, jeszcze zanim zaprosiła tych nieszczęsnych członków rodziny (tak, zanim, nie po tym jak rozczarowała się ich odmową) Teściowa zaczęła bowiem przebąkiwać coś o tym, że ona to by w sumie chciała wyprawić nam takie tradycyjne, marokańskie wesele w Maroku….
Z początku zbyliśmy to krótkim mowy nie ma.
Jednak wiele burzliwych dyskusji później mój mąż wyznał, że on mimo wszystko chciałby spełnić marzenie mamusi. Bo przecież rodzina za bardzo nie bierze udziału w jego życiu już od lat, a on chciałby w ten sposób im to niejako wynagrodzić spełniając jej marzenie. W końcu to tylko jeden dzień…
I tak właśnie narodził się plan Mojego Wielkiego Marokańskiego Wesela, zwanego dla uproszczenia (choć nieco myląco) Ślubem 3.0.

Ciekawostki na koniec

  • Trzeci ślub tak naprawdę wcale nie był ślubem: w Maroku mieliśmy tylko i wyłącznie wesele. W ogóle w całym tym procesie jak ognia unikaliśmy wątków religijnych. Przyzwyczailiśmy się go nazywać ślubem, bo wygodniej było mówić „wedding” niż „wedding reception”
  • Mój mąż chciał przyjąć moje nazwisko – podczas podpisywania papierów przed ślubem cywilnym należało określić przyszłe nazwiska obojga małżonków i potencjalnych dzieci. Ja do swojego nazwiska zawsze byłam bardzo przywiązana, jednocześnie chcieliśmy mieć chociaż jakiś element wspólny, skoro mamy stworzyć oficjalnie rodzinę – tak powstał pomysł przyjęcia przez Szalonego Naukowca mojego nazwiska. Niestety w Maroku zmiana nazwiska jest niemożliwa (nawet w przypadku adoptowanych dzieci), dlatego stanęło na tym, że zdecydowałam się na nazwisko podwójne. Razem z łącznikiem ma ono 23 znaki i jest niezwykle fajne do wpisywania w różne rubryczki.
  • Mimo trzech ślubów (no dobra: dwóch i pół) i niezliczonych kompromisów na które musiałam pójść – zwłaszcza z okazji tego ostatniego, na żadnym nie miałam białej, księżniczkowatej sukienki. Na pewno umieracie z ciekawości, co w takim razie miałam na sobie. Bez dalszych ceregieli, moje kreacje ze Ślubu 1.0 i 2.0 możecie sobie obejrzeć poniżej. Stroje z Mojego Wielkiego Marokańskiego Wesela już są gdzieś w czeluściach bloga, ale jeśli nie chce się Wam szukać to nic straconego, może niedługo odświeżę temat.

Dobra żonka

Kolega Małżonek wrócił przedwczoraj wyjazdu służbowego. Dzięki uprzejmości polskich linii lotniczych LOT z zaledwie dwugodzinnym opóźnieniem. Zamiast prezentu przywiózł koszmarne przeziębienie. Kojarzycie te żarty o tym jak chorują faceci? Szalony Naukowiec choruje bardzo rzadko, a jak już to raczej należy do tych, których jakieś drobne przeziębienie nie powstrzyma od realizacji planów.

Na przykład od grania w piłkę. 
Na zewnątrz. 
W szortach. 
Przy temperaturze ok 5 stopni. 
Tym razem jednak trafiło go konkretnie – jakby mnie kto pytał: nie bez związku ze wspomnianą piłką.
No więc co miałam zrobić? Trzeci dzień funkcjonuję w trybie „dobra żonka”: przyrządzam wywary z imbiru, poję rosołkiem i wymyślam w miarę zdrowe i możliwie smaczne posiłki. I tylko po cichu przewracam oczami (nie żeby dało się to zrobić głośno), kiedy on, poproszony o załadowanie naczyń do zmywarki, marudzi przecież jestem choryyyy.
Dzięki Ci Matko Naturo za jego dobry system odpornościowy, dzięki któremu stykam się z taką sytuacją średnio raz na 3 lata.
A że mój nie jest taki sprawny, pozostaje mi tylko czekać aż złapię tego jego wirusa i wtedy przekonamy się, kto jest lepszy w te klocki

Jak pech to pech

Jak pewnie część z Was wie załatwianie spraw pobytowych w naszym pięknym kraju to droga przez mękę.
Kiedy więc Szalonego Naukowca kariera poniosła tymczasowo za Odrę, byliśmy pełni pozytywnych wrażeń, jak fantastycznie gładko te sprawy działają tam: wizę na pracę dostał w ciągu 4 dni (czyt: CZTERECH dni), wszystkie inne sprawy (mieszkanie, obowiązkowy w Niemczech meldunek, konto, telefon itd) udało się pozałatwiać dosłownie w tydzień.
8 miesięcy później wiza – jak to z takimi wizami bywa, kiedy kończy się umowa – dobiegła końca. Proces załatwiania/przedłużania pozwolenia na pobyt okazał się prosty: jedna szybka wycieczka do odpowiedniego urzędu z nowym listem intencyjnym w celu uzyskania 3 miesięcznego przedłużenia w czasie którego nowe pozwolenie zostanie przeprocesowane. Ba! Nawet lepiej! Dzień przed wizytą w urzędzie Szalony Naukowiec podpisał nowy kontrakt, który zabrał ze sobą i na ten widok pani urzędniczka poklikała w systemie, wydobyła wszystkie jego dokumenty (najwyraźniej można przechowywać je w formie cyfrowej, a nie w teczkach, ktoś powinien powiadomić o tym biuro ds cudzoziemców w Polsce) zaproponowała rozpocząć procedurę uzyskiwania tzw Blue Card*. Szalony Naukowiec, który aplikować o nowe pozwolenie na pobyt planował później, oczywiście z chęcią na to przystał. Okazało się, że potrzeba tylko jednego formularza wypełnianego przez pracodawcę, który ten może dosłać urzędowi mailem i już na początku lutego (po nieco ponad 2 miesiącach!), karta powinna być gotowa. Tydzień czy dwa później Szalony Naukowiec otrzymał potwierdzenie wysłania wspomnianego dokumentu i na tym zakończył się ten temat.

Skoro tak, to gdzie ten pech?
A otóż tutaj:
Kiedy wróciwszy ze swojej konferencji i odwiedzin u M-żonki, Szalony Naukowiec sprawdził pocztę i nie znalazł informacji o karcie, zaczął się niepokoić. Jak się okazało: słusznie. Karta nie została wydana, ani procedura nie ruszyła dalej, bo brakujący dokument od pracodawcy nigdy nie dotarł do urzędu.
Co więcej, w międzyczasie Szalony Naukowiec się przeprowadził, a tak się składa, że nowe mieszkanie jest tuż za granicą landu…. co oznacza jurysdykcję innego urzędu. Urzędu w zupełnie innym mieście. Ale ze względu, na to że procedura zaczęła się w poprzednim urzędzie, żaden z tych urzędów nie wie, który z nich powinien się tym zająć.
A zegar tyka.
Ktoś mógłby zapytać dlaczego Szalony Naukowiec w ogóle się przeprowadzał akurat wtedy i akurat tam? Otóż dlatego, że zdążył już wypowiedzieć poprzednie mieszkanie, gdyż jego umowa w Instytucie Naukowym, który go zatrudnia(ł) dobiegała końca. Przedłużenie nie było przewidywane i z końcem listopada miał wrócić do Polski. Kiedy zaproponowano mu pozostanie na kilka miesięcy dłużej miał tylko kilka dni na znalezienie nowego mieszkania.
A czemu nie aplikował o tą Blue Card we właściwym urzędzie? Ano dlatego, że tamtego dnia to był właściwy urząd.
Jakie jest prawdopodobieństwo, że Instytut Naukowy zaproponuje przedłużenie współpracy tak bardzo w ostatniej chwili?
Jakie jest prawdopodobieństwo, że mieszkanie odległe od pracy o 20-30 min jest w innym landzie?
Jakie jest prawdopodobieństwo, że sekretarka Instytutu Naukowego w Niemczech w XXI (a nie XIX) wieku wyśle dokument listem, a nie mailem?
Jakie jest prawdopodobieństwo, ze w Niemczech zaginie list?
*Blue Card (aka Niebieska Karta, ale pozostanę przy angielskiej nazwie ze względu na znacznie popularniejsze znaczenie tego terminu w języku polskim), to specjalna kategoria pozwolenia na pobyt w kraju członkowskim EU dla osoby spełniającej pewne konkretne kryteria

Pech vs my 1:0

Siedzimy sobie wczoraj ok 17.30 i rozkładamy grę (znowu 7 Wonders Pojedynek jeśli kogoś to interesuje) i starając się wykorzystać na maksa ostatnie kilka godzin pozostałych do śmiesznej pory pobudki na samolot, kiedy rozbrzmiewa złowieszczy dzwonek telefonu. Oto linie lotnicze (inne niż poprzednio, dodajmy, że niemieckie) uprzejmie informują, że poranny lot Pechowego Naukowca został odwołany. Ale nie bój ziaby kochany pasażerze, zadzwoń do centrum obsługi, a ono rozwiąże twój problem.

Szkoda, że wspomniane centrum obsługi w niedziele działa do 17. Na szczęście niemieckie jest całodobowe, chociaż pewnie działałoby sprawniej gdyby odbierało telefony. Kolejne 2h upłynęły nam na próbach dodzwonienia się przeplatanych całkiem optymistyczną refleksją „no trudno, dzień w pracy i tak przepadł, przebukujmy zatem lot na wtorek rano i zyskamy wieczór dla siebie”. Kolejny sms od linii lotniczych rozwiał te nadzieje, informując, że Pechowy Naukowiec ma miejsce na kolejny lot. No trudno, papa wizjo gratisowego wieczoru, ale chociaż obędzie się bez pobudki o 4 nad ranem.
W sumie byłby prawie happy ending (pomijając pół straconego dnia w pracy), gdyby nie to, że ze względu na strajk, lot Pechowego Naukowca przekierowano na inne lotnisko w innym mieście.
Całe szczęście, że chociaż pracownicy Deutsche Bahn dochowują wiary stereotypom o niemieckiej solidności i punktualności.

My vs Pech

Szalony Naukowiec jest człowiekiem ściągającym pecha jak magnes. Jedyny w całym samolocie zagubiony bagaż (i to w kraju tak uporządkowanym jak Szwajcaria)? Ponad godzinny korek na zawsze pustej drodze na lotnisko, przez który prawie spóźniliśmy się na samolot? Samochód zepsuty na środku autostrady w Maroku? Gra w piłkę nożną zakończona laserowym łataniem siatkówki? Wypadek na sankach, który o włos skończyłby się zjazdem w dół gęsto porośniętego drzewami alpejskiego zbocza? Telefon zgubiony podczas przeprowadzki, wieczorem tuż przed wyjazdem za granicę na miesiąc? Dziwna reakcja alergiczna na oku, która kosztowała nas 90 euro i 3 stracone godziny w Paryżu? Och, chwila – to akurat byłam ja. Ale alergia mogła być na niego. Lista jest długa
Kolejny atak pecha był tylko kwestią czasu.
Niedawno moja mama miała okrągłe urodziny. W ramach prezentu postanowiliśmy razem z moim ojcem zabrać ją na wycieczkę w miejsce, które sobie wymarzyła. Jest to o tyle problematyczne, że jednym z licznych mankamentów związku na odległość jest to, że każdy dzień urlopu jest na wagę złota i trzeba dokonywać niezłych akrobacji logistycznych żeby zoptymalizować ilość czasu spędzonego razem.
Do tego wyjazd z rodzicami jest dla nas transakcją wiązaną wymagająca synchronizacji wielu kalendarzy i wielu połączeń, bo Szalony Naukowiec musi najpierw przyjechać tu ze swojego Wygnania, abyśmy mogli wspólnie ruszyć w dalszą drogę. I jeszcze dodajmy, że mowa o okolicach długiego weekendu, więc wszystko musi być też skoordynowane z planami współpracowników. Swoją drogą ludzie z pracy patrzyli na mnie jak na wariatkę, kiedy pod koniec grudnia miałam już rozpisany cały urlop na następny rok i pytałam o ich plany na drugi kwartał. 
No i w tej właśnie sytuacji, kiedy dni wolne rozplanowane są co do jednego, kiedy bilety już kupione, grafik nieobecności w pracy w wybranym okresie ustalony, i rezerwacje hotelowe potwierdzone… linie lotnicze wchodzą całe na biało. Jest im niezmiernie przykro, ale zmienili harmonogram i własnie nasz lot niestety nie będzie miał miejsca. Możemy więc albo wyjechać na dzień krócej (co nie wchodzi w grę w przypadku wycieczki-prezentu), albo na dłużej, albo w ogóle pocałować się w nos.
W tym momencie klepię się mentalnie po ramieniu i myślę sobie, że najlepsze co mogli mi przekazać rodzice w genach, to pesymizm, skłonność do czarnowidztwa i głęboka wiara w prawa Murphy’ego. Dzięki temu, może niektórzy mnie mają za control-freaka, bo bywa że planuję różne rzeczy absurdalnym wyprzedzeniem, ale moje plany zawsze mają marginesy bezpieczeństwa oraz wersje B, C i D.
I dzięki temu cała nasza wieloosoba, wielolotowa konstrukcja zaledwie odrobinę chwieje się w posadach, zamiast całkowicie runąć. 
My vs Pech 1:0.