Pan od Choinek część 2

Pamiętacie może Pana od Choinek?
W tym roku znowu udaliśmy się z Szalonym Naukowcem zagrać w naszą ulubioną grę świąteczną. Tym razem jednak oponent chyba specjalnie przygotował na tę okoliczność. Powitał nas głośnym okrzykiem już na wejściu na plac z choinkami, a następnie zaprosił na tyły (tj między drzewka). Gdy ja oddałam się przebieraniu miedzy gałązkami, a Szalony N skoczył do bankomatu, Pan od Choinek zainicjował tegoroczną rozgrywkę:
– Pani mąż to z Algierii, tak? – zapytał chytrze.
– Nie. – jeśli liczył, że mnie podejdzie i odpowiem „nie, z…” to nie ze mną te numery.
– To z Maroka? – no tu mnie zażył, liczyłam, że rozgrywka potrwa jednak nieco dłużej. Do trzech (lat) sztuka.
– Tak.
– A to prawie to samo hyhy – zarzucił żarcikiem zadowolony z wygranej Pan od Choinek.

Daruję sobie przytaczanie dalszej części tej rozmowy i przejdę prosto do pointy: jestem bardzo rozczarowana, że nasza coroczna gra się skończyła. Chyba muszę do przyszłej Gwiazdki zmienić męża. Ewentualnie źródło zaopatrzenia w choinki.

Księżniczkowanie

Historyjki poweselne.
Siedzimy w salonie u teściów z kilkorgiem kuzynów męża. Wszyscy wymieniają sie zdjęciami i nagraniami z imprezy. W pewnym momencie, ktoś zaczyna oglądać filmik, a 3 letni chłopczyk patrzy mu przez ramię. Patrzy, patrzy, rozgląda się po pokoju i pyta:
– A gdzie jest ta księżniczka?
Ojciec wskazuje palcem na moją skromną osobę, siedzącą niedaleko. Dziecko spogląda na mnie uważne, przechyla głowę i z niezachwianą pewnością w głosie oświadcza:
– Wcale nie.
Dziecko prawdę ci powie: dla tego Kopciuszka północ już wybiła i księżniczkowanie się skończyło.

Ploteczki sąsiedzkie

Wybrałam się dziś do Pani z Zarządu Wspólnoty Mieszkaniowej pogadać o ścianach. Konkretnie: o ich grubości. No i tak sobie siedzimy nad planem budynku i konstatujemy, że wewnątrz mieszkania mamy ścianę grubą na 64 cm (sic), natomiast ta oddzielająca nas od sąsiadki ma ledwie 25.
– No i dlatego tak wszystko słychać – mówi Pani z Zarządu
– No tak…
– Powiem ci tak między nami, jak tu jesteśmy tylko we dwie – dodaje – że ta twoja sąsiadka to mi kiedyś mówiła, że was słyszała. Mówiła mi, że się zastanawiała, czy interweniować, czy co. Ona wie, że masz męża nie Polaka no i że ona przecież nie może pozwolić żeby na ciebie rękę podniósł.
No i teraz zastanawiam się czy:
a. popukać się w głowę nad tymi stereotypami?
b. wpaść w kompleksy, że mój głos brzmi tak męsko (jako, że mój mąż nigdy swojego nie podnosi, cokolwiek słychać za ścianą, musi wydobywać się z mojego gardła)?
c. nauczyć się wyrażać swoje emocje nieco ciszej i krzyczeć szeptem, zanim pani sąsiadka jednak zdecyduje się interweniować?

Mężowskie polowania

Jak pewnie już kiedyś wspomniałam, jednym z hobby mojego małżonka jest polowanie.
Na komary.
Jednak jako zagorzały przeciwnik dyskryminacji, Szalony Naukowiec nie dyskryminuje żadnych owadów: nie znosi ich wszystkich równo.
2 tygodnie temu siedzieliśmy wieczorem przy zapalonym świetle i uchylonym oknie. Dla mnie standard, ale on nagle zerwał się, wskoczył na oparcie fotela i przystąpił do eksterminacji, jednocześnie wygłaszając mało pochlebne komentarze pod adresem osoby odpowiedzialnej za to skandaliczne niedopatrzenie (czyli mnie). Poinformował mnie nawet, że z mojej winy będziemy musieli pomalować sufit, na którym właśnie dokonywał swoich owadobójczych praktyk.

I to wszystko jest ok, przecież wiedziałam o tym jego szaleństwie i nie byłam na tyle naiwna, żeby liczyć, że to się kiedykolwiek zmieni.

To czego się nie spodziewałam, to to, że ten sam człowiek stwierdzi, że marzy mu się dom z ogrodem

Zagadka – rozwiązanie

Szalony Naukowiec – mimo, że szalony – jest osobą bardzo stabilną emocjonalnie. Jest także bardzo spokojny i opanowany. Nie daje się ponieść silnym emocjom, nie kłóci się, nie wścieka.
Są jednak takie sytuacje, które wyzwalają w nim zwierzę. Albo wręcz całe zoo. Jedną z takich sytuacji jest pojawienie się na horyzoncie komara.
Powoduje ono, że w mój mąż błyskawicznie rozwija słuch nietoperza, wzrok sokoła oraz refleks pumy i rzuca się na polowanie. Nie straszna mu późna godzina nocna, a żadne meble nie sa przeszkodą. Przeskakuje z łózka na fotel, a fotela na krzesło niczym pasikonik. Dziwne, że nie wdrapał się jeszcze na koci drapak.
Rozwinął też wiele technik polowania: gołą ręką, chusteczką, gazetą… Ale moja ulubiona wygląda tak:
Komar siedzi na suficie.
Szalony Naukowiec staje pod nim, na dowolnej powierzchni, na przykład na łóżku, na którym leży jego laptop.
Bierze książkę oraz chusteczkę.
Kładzie chusteczkę płasko na książce.
Rzuca obiema, pionowo w górę, celując w komara.
Niczym jastrząb nurkuje gwałtownie w powietrzu, aby złapać spadającą książkę.
Co w takiej sytuacji może sie wydarzyć ze wspomnianym laptopem, pozostawiam waszej wyobraźni.

Zanzibar 2 – dziwne dialogi

Podczas spaceru po Zanzibar City zaczepił nas dziś kolejny tubylec.
– Jambo! – zakrzyknął, jak oni wszyscy. W Swahili znaczy to „cześć”.
– Jambo – odpowiedzieliśmy.
Następnie nastąpiła standardowa wymiana zdań a propos tego, czy szukamy taksówki (nie, jesteśmy na spacerze), to może później (nie, mamy wynajęty samochód), wycieczki do Prison Island (nie, już byliśmy) albo przewodnika (nie, dziękujemy). Potem tubylec przystąpił do wypytywania o nasze plany na wieczór, bo on może nam polecić świetną knajpę. Fakt, ze już mamy plany go wcale nie zniechęcił: przeszedł do kolejnego standardowego punktu rozmowy, mianowicie zapytał skąd przyjechaliśmy. Jak zawsze odpowiedzieliśmy, że z Polski. Większość w tym momencie prezentuje znajomość kilku polskich słów (Zanzibar najwyraźniej zrobił się popularnym kierunkiem wakacyjnym) albo dzieli się uwagami o tym, jacy Polacy są fajni (jakby pozytywna ocena mojego narodu miała mnie zachęcić do oferowanych usług). Ten pan jednak był z tych bardziej dociekliwych. Obrzucił wnikliwym spojrzeniem twarz Szalonego Naukowca i zapytał skąd on oryginalnie pochodzi. Na wieść, ze z Maroka, najpierw wygłosił kilka zwrotów w dialekcie egipskim, a następnie przyjrzał się mi i zapytał: czy w Polsce kobietom wolno się mieszać z mężczyznami innych narodowości.
#wtf

O tym jak omal nie zostałam wdową przed Ślubem 2.0 czyli: różnice kulturowe są groźne dla życia i zdrowia (psychicznego).

Tytułem wstępu: Wiecie jak organizuje się ślub i wesele w Polsce? Zajrzałam ostatnio na forum ślubne i pierwsza dyskusja, która mi się rzuciła w oczy była poświęcona temu czy już zaczynać wszystko załatwiać na ślub w roku 2021, czy może zaczekać do po wakacjach? Zdecydowana większość komentarzy sugerowała że jest niemal za późno.

 Więc jakby ktoś się zastanawiał: ślub i wesele w Polsce to duża operacja logistyczna. Najlepsze (choć nie wiem w jaki sposób to jest definiowane) sale, fotografowie i zespoły prowadzą kalendarz na 2-3 lata w przód. Serio. Suknie ślubne zamawia się z wyprzedzeniem ok 8-10 miesięcy albo i większym, pół roku to już bardzo krótki termin. Kobiety na forach dyskutują o winietkach, prezentach dla gości, makijażach, fryzurach i milionie innych detali na wiele, wiele miesięcy przed dniem Ś. 
Pierwsza rzecz, która usłyszałam od doświadczonych w temacie koleżanek na wieść o naszych zaręczynach – zaraz po „Gratulacje, to kiedy ten ślub?” było „Już za rok?? to musicie NATYCHMIAST zacząć załatwiać salę!”. Cóż, tak też zrobiliśmy. Załatwiliśmy salę, wysłaliśmy save-the-dates (zwłaszcza, że nasi goście rozsiani są po całym świecie i wielu potrzebowało sporego wyprzedzenia) i umówiliśmy fotografa. Potem trochę nam przeszło. Nawet jak dla mnie – maniaczki planowania, organizacji, tabelek w Excelu i robienia planów B, C i D – to było za duże wyprzedzenie. Niemniej pod koniec marca mieliśmy potwierdzonych prawie całą listę gości, wybrane menu w trzech wersjach i dość konkretną wizję całości.
W jakimś momencie teściowa zapytała, czy może zaprosić kilka najbliższych osób z rodziny. Zgodziliśmy się, ale nie spodziewaliśmy, że coś z tego wyniknie (bo komu się będzie chciało tyle wydawać i tak daleko jechać skoro za kilka miesięcy będzie Ślub 3.0 czyli Nasze Wielkie Marokańskie Wesele?). Zgodnie z przewidywaniami, większość zaproszonych osób odmówiła. Temat ucichł. 
Nie przyszło mi do głowy (bo i skąd?) ani nie przyszło do głowy Szalonemu Naukowcowi (który najwyraźniej tymczasowo stracił zdolność myślenia), że to nie koniec.
I tak sobie mijał czas, plany nabierały kształtów i wypełniały się detalami, termin podania ostatecznej liczby gości managerowi sali zbliżał się wielkimi krokami, kiedy nagle okazało się, że moja teściowa była uprzejma nie wspomnieć, że spodziewa się jeszcze tak z 8 osób. Ale w sumie to jeszcze nie wie, bo te osoby nie potwierdziły, ale tez nie odmówiły więc ona myśli, że może przyjadą.
Na 6 tygodniu przed weselem. 
Na tydzień przed ostatecznym deadlinem na podanie liczby gości. 
Przy kilku tygodniach czekania na spotkanie żeby aplikować o wizę i 2 tygodniach czekania na decyzję. 
Ona myśli, że może OSIEM osób jeszcze dojdzie.
I w taki własnie sposób dowiedziałam się, że w Maroku nikt nie prowadzi listy gości. W Maroku dania na weselu serwowane są na wielkich półmiskach czy też w wielkich tajinach i każdy sobie nakłada ile chce. W Maroku jedzenia jest zawsze dużo za dużo, miejsce i talerz zawsze się znajdzie więc w sumie: o, poznałam fajnych ludzi na ulicy, chodźcie, wpadnijcie jutro na moje wesele, i zabierzcie znajomych.
Tak własnie wyglądają różnice kulturowe.
I tak własnie giną nierozważni mężowie, którzy nie biorą pod uwagę, że zderzenie marokańskiego luzu i polskiego zostały-tylko-dwa-lata-już-niemal-za-późno-żeby-to-ogarnąć oraz mojego niemal obsesyjnego zamiłowania do planowania z wyprzedzeniem, to przepis na katastrofę.