Ślub (ale nie nasz!!!)

W ostatni weekend byliśmy na ślubie znajomych. Ślub był polsko-niemiecki, para młoda poznała się na studiach we Włoszech, a że oboje pracują w międzynarodowym środowisku: towarzystwo było mocno mieszane. Ku mojej radości – podczas gdy miłościwie nam panujący przygotowywali się do wypowiedzi o pamięci, domaganiu się prawdy i zadośćuczynień – polsko-niemieccy (i inni) goście bawili się w najlepszej komitywie.
Dla Szalonego Naukowca dodatkowo był to pierwszy ślub kościelny. Czytałam ostatnio o niechrześcijańskich partnerach, którzy odmawiają wejścia do kościoła czy to w ramach zwiedzania, czy będąc zaproszonymi na ślub. Przyznam, że byłam w sporym szoku, że komuś takie rzeczy przychodzą do głowy. Serio, rozumiem inne wyznanie i w ogóle, ale przecież nie chodzi o zdradzanie swoich zasad albo swojego boga, tylko udział w uroczystości, która dla kogoś jest ważna.
Całe szczęście, że mój mąż nie ma takich pomysłów.
Tym bardziej, że pan ksiądz zafundował wszystkim – z panną młodą na czele – niezłą niespodziankę. Zanim zaczął kazanie, oświadczył, że skoro jest ona taką „obrotną panieneczką”, to na pewno nie będzie miała nic przeciwko z tłumaczeniu na żywo tegoż kazania na język niemiecki i angielski, aby nikt z gości nie uronił ani jednego, cennego słowa.

Mężowskie polowania

Jak pewnie już kiedyś wspomniałam, jednym z hobby mojego małżonka jest polowanie.
Na komary.
Jednak jako zagorzały przeciwnik dyskryminacji, Szalony Naukowiec nie dyskryminuje żadnych owadów: nie znosi ich wszystkich równo.
2 tygodnie temu siedzieliśmy wieczorem przy zapalonym świetle i uchylonym oknie. Dla mnie standard, ale on nagle zerwał się, wskoczył na oparcie fotela i przystąpił do eksterminacji, jednocześnie wygłaszając mało pochlebne komentarze pod adresem osoby odpowiedzialnej za to skandaliczne niedopatrzenie (czyli mnie). Poinformował mnie nawet, że z mojej winy będziemy musieli pomalować sufit, na którym właśnie dokonywał swoich owadobójczych praktyk.

I to wszystko jest ok, przecież wiedziałam o tym jego szaleństwie i nie byłam na tyle naiwna, żeby liczyć, że to się kiedykolwiek zmieni.

To czego się nie spodziewałam, to to, że ten sam człowiek stwierdzi, że marzy mu się dom z ogrodem

Nieracjonalne obawy

Wiecie czego się sekretnie (i kompletnie nieracjonalnie) obawiam?
Znacie pewnie te filmy, gdzie ktoś ma wypadek i traci pamięć i nie pamięta swojego partnera. No to ja boję się własnie tego, tylko w wersji upgraded czyli, że Szalony Naukowiec nie tylko zapomina mnie, ale także język angielski (w którym się najczęściej porozumiewamy).
Tak, wiem, że to nie ma sensu, że takie amnezje są niezwykle rzadkie. Ba, wiem nawet, że język jest przechowywany w innej pamięci niż wydarzenia z życia (ale czy języki obce też?) i że ludzie którzy tracą pamięć nadal umieją mówić.
Tylko, ze to niczego nie zmienia

Przedślubne tradycje

Jak może wiecie nie jestem wielką fanka przestrzegania tradycji. Uważam, że warto przestrzegać tylko tych, które cos dla nas znaczą, albo które lubimy, a nie tych, które są nam narzucane „bo zawsze tak było albo „bo tak wypada”.
Jako osoby niezwykle doświadczone w organizacji ślubów, zaczęliśmy tworzyć z Szalonym Naukowcem własne przedślubne tradycje. Niektóre są fajne: przed ślubem 1.0 byliśmy bardzo zaganiani i mocno zestresowani (mieliśmy w końcu tylko 6 tygodni na ogarnięcie wszystkiego od urzędu, przez wizy zaproszenia w Urzędzie Wojewódzkim, bilety lotnicze i zakwaterowanie dla jego rodziny, obiad wraz z menu, ciuchy, fryzurę, makijaż itd.). Ostatniego dnia, wymknęliśmy się wszystkim i udaliśmy się zobaczyć premierowo drugą część Fantastic Beasts. Przed ślubem 2.0, na który mieliśmy znacznie więcej czasu, robimy sobie prawdziwy maraton filmowy. Wczoraj byliśmy na Aladynie, dziś idziemy na Godzillę oraz Brightburn: Syn Ciemności. Zagadka: przyporządkuj tytuł filmu do osoby, która się uparła żeby go obejrzeć.
A wracając do tradycji – najwyraźniej tradycje, których się nie lubi są nieuniknioną częścią życia. W moim przypadku taką tradycja jest obcieranie sobie stóp na kilka dni przed ślubem.

Sci-fi pracowo telefoniczne dla wytrwałych

Nie chcę, ani też nie za bardzo mogę, pisać o tym, na czym polega moja praca, niemniej poziom absurdu jaki dziś osiągnęłam, sprawił, że wymiękłam.
Spróbujmy odrobiny fantastyki.
Wyobraźmy sobie, że w pracy zajmuję się… telefonami. I że jest sobie wielki Magazyn, który dysponuje absolutnie każdym modelem telefonu, który kiedykolwiek stworzono: wszystkie marki, modele, wersje kolorystyczne, wersje pamięci – wszystko. Do tego w tym telefonowym świecie nikt poza pracownikami magazynu nie dysponuje katalogiem wszystkich telefonów. A można odnieść wrażenie, że ci ostatni średnio umieją się nim posługiwać.
Tyle tytułem wstępu.
Jakiś czas temu zamówiłam telefony. Jak wiemy, nie ma katalogu – o czym wszyscy którzy zajmują się telefonami doskonale widzą – dlatego zamawianie wcale nie jest proste. Robi się to poprzez poproszenie o WSZYSTKIE telefony, które spełniają jakieś tam warunki: mają odpowiedni kolor, ekran, system operacyjny, producenta itd. Tak też zrobiłam i po dłuższym czasie dostałam paczkę telefonów. W tym momencie moją rolą jest sprawdzenie, czy dostałam właściwe telefony: dokładnie te, których się spodziewałam.
Nawiasem mówiąc moja praca we Wszechświecie Telefonowym nie ma za bardzo sensu.
Poprawka: w normalnym świecie moja praca chyba też nie ma za wiele sensu. Fizykom niech będą dzięki za teorię strun i równoległe wszechświatów: przynajmniej w jednym z nich – Wszechświecie Korporacyjnym – moja praca jest aż przesiąknięta sensem.

No więc biorę ja te telefony i oglądam je na różne sposoby – z racji tego, że nie wiem i nie mogę wiedzieć, co dokładnie zamówiłam, nie mogę sprawdzić z całą pewnością, czy dostałam wszystkie. Mogę jednak do pewnego stopnia sprawdzić, czy to co dostałam zgadza się z moimi kryteriami. Nadążacie? Jeśli nie to w ogóle się nie przejmujcie, moja praca jest taka skomplikowana.
Ale do adremu.
W końcu zauważam, że brakuje koloru czerwonego. Wydaje mi się to dziwne, w końcu wiem całkiem sporo o telefonach (i jeszcze więcej o pracownikach Magazynu z Telefonami) i po prostu wiem, że powinien być jakiś czerwony. No to sięgam do katalogu produktów firmy X (tak, takim katalogiem dysponuję, w tym pełnym logiki świecie). No i proszę: jest kilka czerwonych modeli firmy X, które powinnam była dostać.
W tym momencie następuje następująca wymiana maili:
Drogi magazynie telefonów,
Nie dostarczyliście wszystkiego, co powinniście byli dostarczyć na przykład brakuje czerwonych telefonów firmy X.
Ja
__________________________________
Droga Ty,
Podaj nam proszę pełną listę telefonów których nie masz.
Magazyn telefonów.
__________________________________
Drogi magazynie telefonów,
Nie mogę podać Wam telefonów, których nie mam, gdyż…. nie mam ich.
Ja
***********************************************
Czytałam, że poczucie, że to co się robi ma sens ma wpływ na satysfakcję z życia.

"Hydraulik"- dramat w czterech aktach. Kontynuacja niewykluczona

Prolog
Dogłębna inspekcja wykazała, że okazjonalnie podciekanie wody na podłogę pod umywalką nie pochodzi z dodatkowego kranika używanego tylko do czyszczenia wc (o którym wiemy ze trochę cieknie) ale z okolic zaworu przy wodomierzu.
Akt 1.
Dzwonię do hydraulika wspólnoty. Ten nie może, nie wie, zarobiony jest. Kolejnego dnia (wtorek) udaje się go namówić aby przyszedł na inspekcję (też we wtorek). Inspekcja wykazuje dziurę w kolanku koło wodomierza. Hydraulik zgadza się przyjść ze swoimi ludźmi już w środę. O 11. Po godzinach pracy oczywiście się nie da. Ale hej, przecież na miejscu jest Szalony Naukowiec, co z tego że po polsku to on może umie kupić kiełbasę, ale nie wymieniać się szczegółami technicznymi dotyczącymi zawiłości systemu doprowadzania wody.
Akt 2.
Środa.
Hydraulicy przychodzą, wymieniają kolanko, robią bałagan. Szalony Naukowiec sprząta. Ktoś mógłby pomyśleć,że skoro usterka przy wodomierzu, to naprawa w ramach umowy ze wspólnotą tak jak odpowietrzanie kaloryferów – naiwna by to była osoba!
Akt 3.
Czwartek.
Na podłodze w łazience woda. Może po prysznicach? W końcu mamy gościa, może zachlapał. Wieszam dywanik wannowy do wyschnięcia, wycieram podłogę. Zaczynamy śledztwo.
Wieczorem (późnym) znowu woda. No cieknie spod tego wodomierza. W piątek rano kolejny telefon do hydraulika.
Hydraulik nie ma czasu. Ewentualnie mógłby o 12.
Niestety oboje pracujemy w tym czasie.
Hydraulik proponuje żebyśmy sobie zakręcali wodę w mieszkaniu to nie będzie nam ciekło.
Pytam jak w takiej sytuacji korzystać z łazienki?
Hydraulik mnie ochrzania bo on jest zajęty i ma na dziś omówionych 20 osób do przeglądu.
Mówię mu żeby na mnie nie krzyczał.
Hydraulik proponuje godzinę 21.
Jesteśmy wieczorem umówieni. W zamian proponuję poranek (do 11).
Hydraulik o 11 nie może
Ponawiam propozycję aby pojawił się PRZED 11
Hydraulik spróbuje.
Antrakt, w którym idę do pracy.
Akt 4
Szalony Naukowiec donosi, że hydraulicy przybyli a z łazienki dobiegają wezwania ku czci najstarszego zawodu świata. Czyli chyba działają.
Niedługo potem kolejny raport: wyszli, on nie rozumie co dokładnie powiedzieli, ale wedle jego oceny nic nie zrobili. „Może lepiej zadzwoń do niego”.
Dzwonię.
Hydraulik nie widział żadnej wody, nie widział żeby coś ciekło, coś tam próbował dokręcić a w ogóle to jakiej wielkości była ta kałuża na podłodze? Może to była tylko kropla bo dla niego to bardzo dziwne że wszystkie inne wodomierze są ok a do tego jednego on musi przychodzić dwa razy.
Acha.
Wobec niniejszego dictum obiecuję hydraulikowi, że następnym razem zrobię kałuży zdjęcie zanim go wezwie.
Epilog
Mniej więcej co trzeci dzień na podłodze w łazience pojawia się woda. Podejrzewamy ze hydraulik ustawił jakiś timer, żeby ciekło raz na jakiś czas.