Dobra żonka

Kolega Małżonek wrócił przedwczoraj wyjazdu służbowego. Dzięki uprzejmości polskich linii lotniczych LOT z zaledwie dwugodzinnym opóźnieniem. Zamiast prezentu przywiózł koszmarne przeziębienie. Kojarzycie te żarty o tym jak chorują faceci? Szalony Naukowiec choruje bardzo rzadko, a jak już to raczej należy do tych, których jakieś drobne przeziębienie nie powstrzyma od realizacji planów.

Na przykład od grania w piłkę. 
Na zewnątrz. 
W szortach. 
Przy temperaturze ok 5 stopni. 
Tym razem jednak trafiło go konkretnie – jakby mnie kto pytał: nie bez związku ze wspomnianą piłką.
No więc co miałam zrobić? Trzeci dzień funkcjonuję w trybie „dobra żonka”: przyrządzam wywary z imbiru, poję rosołkiem i wymyślam w miarę zdrowe i możliwie smaczne posiłki. I tylko po cichu przewracam oczami (nie żeby dało się to zrobić głośno), kiedy on, poproszony o załadowanie naczyń do zmywarki, marudzi przecież jestem choryyyy.
Dzięki Ci Matko Naturo za jego dobry system odpornościowy, dzięki któremu stykam się z taką sytuacją średnio raz na 3 lata.
A że mój nie jest taki sprawny, pozostaje mi tylko czekać aż złapię tego jego wirusa i wtedy przekonamy się, kto jest lepszy w te klocki

(Nie)docenianie

Dwa dni temu wpadł mi w oko komentarz dość popularnego blogera wyjaśniający dlaczegóż to związki ludziom nie wychodzą. Ogólnie był to całkiem sensowny pod wieloma względami tekst (jeśli chcecie, mogę wrzucić linka do posta, pod którym go znajdziecie), ale między tymi trafnymi analizami pojawiło się takie oto stwierdzenie:
ludzie w związkach zwracają uwagę głównie na złe rzeczy i bardzo trudno jest to stłumić. Bo po pewnym czasie przyjmuje się, że normalnym jest, że ktoś upierze, ugotuje, załatwi lekarza dla dzieci, pójdzie do tego lekarza etc. To jest normalne. To jest standard. Problem pojawia się tylko wtedy, kiedy ten standard zostanie naruszony. I wtedy jest darcie ryja. Czyli nie doceniamy kogoś za robienie dobrych rzeczy, bo przyjmujemy to za naturalne, a opierdalamy za najdrobniejsza pomyłkę.
Jestem jak najbardziej za cieszeniem się z drobiazgów i docenianiem małych rzeczy, zwłaszcza, że ewolucja sprawiła, że bardziej zauważamy i zapamiętujemy te złe.
No ale bez przesady.
Myślałam o tym z perspektywy ostatniego wpisu o obowiązkach domowych i doszłam do wniosku, że dla mnie tak naprawdę mycie garów, czyszczenie kibla i wyrzucanie śmieci (a także prowadzenie dzieci do lekarza – o ile ktoś je ma), to jest standard. Zajmowanie się własnym domem albo dziećmi to jest absolutnie podstawowy standard i naprawdę nie widzę tu pola do doceniania kogokolwiek.
Czy oczekujemy doceniania za to, że nie spóźniliśmy się do pracy, zapłaciliśmy rachunek za telefon albo wysłaliśmy PIT? Nie. Bo to są nasze obowiązki. Wypełnienie ich to (sorry za powtórzenia) standard, a niedociągnięcia grożą nieprzyjemnymi konsekwencjami (naganą, niższą oceną roczną, karą pieniężną itp.). Dlaczego z obowiązkami domowymi miałoby być inaczej?
I nie mówię tu, że należy „drzeć ryja” za każdym razem, kiedy partner nie umyje garów. Każdy ma prawo do słabszego dnia, wyrozumiałość to fajna cecha, którą warto w sobie rozwijać, a związek polega też na tym, żeby wspierać się w takich momentach i albo po prostu olać te gary, albo – jeśli się z jakiegoś powodu nie da – ogarnąć je za partnera.
Nie mówię też, że nie należy doceniać partnera – doceniajmy jak najbardziej. Doceniajmy cechy, które sprawiły, że to właśnie z tą osobą jesteśmy. Ja na przykład doceniam swojego za system wartości, dzięki któremu ten nasz podział obowiązków domowych jest możliwy i funkcjonuje. Doceniam go za charakter: to, że jest odpowiedzialny i obowiązkowy, dzięki czemu nie muszę w ogóle myśleć o jego części obowiązków, bo wiem, że wszystko będzie ogarnięte (i vice versa). Doceniam też wszystkie rzeczy „ekstra” (ponad standard): śniadanie do łóżka, ulubioną czekoladę kupioną przy okazji robienia zakupów na obiad, nadłożenie drogi, żeby odebrać moją paczkę, bo ja musiałam dłużej zostać w pracy. Ale czy muszę wychwalać go pod niebosa, bo odkurzył?
Jak myślicie? Jestem wredną zołzą o wygórowanych wymaganiach, czy też nie?

Za co Wy doceniacie swoje drugie połówki?

Mąż nie pomaga mi w domu

Od czasu do czasu napotykam w internecie na pytanie „czy mężowie pomagają wam w domu”. I za każdym razem odpowiadam: nie, mój mąż nie pomaga mi w domu. Obowiązki wynikające ze wspólnego prowadzenia naszego wspólnego domu dzielimy równo pomiędzy siebie. A część delegujemy.
Bardzo nie lubię tego określenia: „facet pomaga w domu” – sugeruje ono, że dom to z definicji odpowiedzialność kobiety, a mężczyzna może (jeśli ma taki kaprys) ewentualnie ruszyć palcem, żeby jej „pomóc”. Moim zdaniem, nasz dom to odpowiedzialność nas obojga – chyba, że umówimy się inaczej (jedno pracuje, drugie zajmuje się domem – chociaż zdecydowanie nie jestem fanką tego typu rozwiązań na dłuższą metę). Myślę, że nie zdecydowałabym się na relację z mężczyzną, który ma tzw tradycyjne podejście.
Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobiliśmy z Szalonym Naukowcem, kiedy podjęliśmy decyzję o wspólnym mieszkaniu, było omówienie naszego podejścia do domowych obowiązków. Potem spisaliśmy je wszystkie na kartce, wraz z częstotliwością i podzieliliśmy sprawiedliwie pomiędzy nas dwoje. Nie jest tak, że wszystko działało bez zarzutu od pierwszego dnia. Sporo czasu się docieraliśmy, wiele razy spieraliśmy o sposób wykonania danych zadań. To chyba normalne, w końcu, każdy człowiek ma jakiś tam swój zbiór wyobrażeń, jak różne rzeczy powinny funkcjonować – co niekoniecznie (a w zasadzie prawie nigdy) pokrywa się z wizją drugiej osoby. Ale mimo dość długiego docierania się, podstawowy podział od samego początku był jasno zdefiniowany i respektowany.
Przeraża mnie jak wiele kobiet jest zaskoczonych takimi rzeczami jak brak zaangażowania męża w obowiązki domowe, czy opiekę nad dzieckiem. Męża – nie nowego chłopaka – człowieka, za którego zdecydowały się wyjść. Aż ciężko uwierzyć, jak wiele osób podejmuje decyzje o takiej wadze kompletnie nie omawiając z partnerem istotnych kwestii. Kiedyś myślałam, że nie jest to zjawisko aż tak częste, ale po prostu widoczne w tych częściach internetu, w których się obracam. A potem przeczytałam to:
Ludzie bardzo często wybierają święty spokój. Uważają że jak zdecydują się na udawanie, że czegoś nie ma, to ten święty spokój osiągną. O najważniejszych sprawach nie rozmawiają latami: o kwestiach systemu wartości, wyborów życiowych, sposobu wychowania dzieci, czy relacji z rodzicami [Danuta Golec w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim w ramach książki „Kochaj wystarczająco dobrze” – polecam].
Taka postawa kompletnie nie mieści mi się w głowie. Jak można w ogóle zdecydować się na spędzenie reszty życia z człowiekiem, którego systemu wartości i światopoglądu nie znamy? Jak można nie omówić takich rzeczy jak preferowany model rodziny, nasze w niej role, wychowanie dzieci, relacje z dalszą rodziną, styl życia, zarządzanie budżetem i wiele, wiele innych? Jak w takiej sytuacji można w ogóle czuć, że zna się drugą osobę? Kiedyś na jednej z grup padło pytanie o poglądy społeczno-ekonomiczne partnerów. Większość odpowiedzi brzmiała „nie rozmawiamy o polityce”, a ja przez kilka dni byłam w szoku, jak można nie wiedzieć, jakie poglądy ma nasz życiowy partner?
Co ciekawe, prawie za każdym razem, gdy w jakiejś internetowej dyskusji napiszę, że takie rzeczy trzeba omawiać przed ślubem (bądź też decyzją o wspólnym spędzeniu reszty życia), pojawia się odpowiedź w rodzaju „to tylko teoria”, „to tylko gadanie, życie i tak pokaże” albo wręcz „po co gadać, i tak powie ci to, co chcesz usłyszeć”. Tak – życie weryfikuje wszystko. Tak – czyny są ważniejsze niż słowa, to nie ulega wątpliwości.
Ale to nijak nie znaczy, że można po prostu NIE ROZMAWIAĆ. Przecież od rozmowy wszystko się zaczyna. Po co miałabym marnować czas na „życie pokaże” jeśli już w rozmowie wychodzi, że facet uważa, że – trzymając się przykładu z początku tekstu – obowiązki domowe to domena kobiety? Z rozmowy naprawdę dużo można się dowiedzieć: nie chodzi przecież o wymianę zdań typu: „jak się pobierzemy to będziesz sprzątał?” „oczywiście kochanie” „świetnie, to weźmy ślub”, ale o poznawanie siebie nawzajem przez dyskusje. Liczne dyskusje na wiele tematów. Kłamstwo w jednej najprawdopodobniej wyjdzie na jaw w jakiejś innej. A skoro mowa o kłamstwie: czy ktokolwiek rozważa decyzję o wspólnej przyszłości i ślubie z osobą, której słowom nie ufa („powie ci co chcesz usłyszeć”)? Wydaje mi się, że zastanawiając się nad takim krokiem, przynajmniej mamy pewność, że partner jest z nami szczery.
Oczywiście, nawet najszczersze intencje czasem rozjeżdżają się z rzeczywistością, dlatego warto nie tylko omówić różne rzeczy, ale przetestować je w praktyce (mieszkanie razem przed ślubem jest nie do przecenienia!). Ale gdy już się rozjadą, można powiedzieć „nie tak się umawialiśmy” i wyegzekwować uzgodniony wcześniej układ.
A jeśli wszystkie rozmowy jasno pokazują, że bardzo się różnimy pod względem ważnych wartości (co się przecież często zdarza, zwłaszcza w związkach mieszanych)- przynajmniej dają szansę podjąć świadomą decyzję co do następnych kroków i przyszłości związku.

Pierwsza rocznica (pierwszego) ślubu

W ten weekend obchodziliśmy z Szalonym Naukowcem jednocześnie koniec sezonu ślubnego i pierwszą rocznicę Ślubu 1.0.
To był niezwykle intensywny i szalony rok – a właściwie 13 miesięcy – od kiedy na skutek splotu różnych okoliczności postanowiliśmy (raczej niespodziewanie) się pobrać (po raz pierwszy). Trzy śluby, podróż poślubna na drugą półkulę, życie na walizkach, ciągłe rozstania i powroty, tysiące wymienionych wiadomości, setki przegadanych przez telefon godzin, łzy wylane na lotniskach, dworcach i w pustym łóżku; uściski na powitanie, wieczorne wypady do knajpek, odkrywanie nowych miejsc i smaków, butelki wina wypite na kanapie, niezliczone seanse kinowe czasami planowane z miesięcznym wyprzedzeniem, dziesiątki nocy przegadanych do nieprzyzwoitej godziny, rozgrzewanie zmarzniętych dłoni i stópek, śniadania do łóżka i te jedzone w biegu żeby samolot nie uciekł. Ten rok był słodko-gorzki jak czekolada o 80% zawartości kakao. Ale wiecie co? Nie zrezygnowałabym z niego.
Tak się składa, że nasza pierwsza rocznica zbiega się (prawie) z momentem kiedy Szalony Naukowiec ostatecznie kończy swoje zawodowe wojaże i na dobre cumuje w porcie Dom. Jeszcze tylko kilkanaście dni i wyjdę po niego na dworzec po raz ostatni.
A póki co: było co świętować. Brawo my.

Związek (mieszany), a opinie innych

Przeczytałam historię kobiety, która popełniła samobójstwo po tym, jak odkryła, że jej dużo młodszy tunezyjski ukochany ma na boku drugą (a może pierwszą?) żonę: Tunezyjkę w swoim wieku. W jednym ze swoich ostatnich postów, obarcza go odpowiedzialnością za swoją śmierć i wspomina o tym, że przez niego straciła rodzinę i przyjaciół, którzy odradzali jej ten związek.

Śmierć zadana własną ręką to zawsze straszna tragedia. Większość z nas pewnie nawet nie wyobraża sobie cierpienia i poczucia samotności i desperacji, jakie musi odczuwać osoba decydująca się na taki krok. Jak bardzo brakowało jej wsparcia. 
Przez wszystkie te lata związku z Szalonym Naukowcem przeczytałam wiele dyskusji na temat
co zrobić jeśli rodzina/znajomi mają coś przeciwko naszemu związkowi?. I wiecie co? 90% komentarzy to rzeczy w stylu to moje życie, nie mam zamiaru się oglądać na opinie innych; odcięłam się od nich; to twój partner, jak komuś się nie podoba, pokaż mu drzwi itd. 
Szczerze mówiąc zawsze czułam się jakaś inna czytając takie komentarze. Może jestem niezwykłą szczęściarą (albo po prostu świetnie dobieram przyjaciół), bo nikt w moim otoczeniu nie miał nigdy zastrzeżeń do mojego męża. Mam wrażenie, że wszyscy go lubią (czasem może bardziej niż mnie), moi rodzice też bez problemu go zaakceptowali. Pewnie gdyby ktoś z moich znajomych miał problem z jego narodowością lub kolorem skóry – szybko przestałby być moim znajomym.
Ale nie potrafię sobie wyobrazić odcięcia się od WSZYSTKICH przyjaciół i całej rodziny. Nie potrafię sobie wyobrazić powiedzenia wszystkim pocałujcie się w nos, to moje życie i nic wam do tego, bez wzięcia pod uwagę ich argumentów i przynajmniej próby dogadania się, wyjaśnienia. Czasem wielu prób. Gdyby wszystkie bliskie mi osoby, których rozsądkowi i ocenie sytuacji ufam, twierdziły (używając racjonalnych argumentów), że mój egzotyczny absztyfikant wykorzystuje mnie dla wizy, lub po prostu źle traktuje – raczej nie potrafiłabym się ot tak po prostu od nich wszystkich odciąć.
Tak, miłość jest ważna i to może ten mężczyzna będzie twoją najbliższą rodziną przez resztę życia. Ale jesteśmy istotami społecznymi, a pozytywny wpływ sieci wsparcia społecznego na nasze zdrowie (psychiczne i fizyczne) udowodniła cała masa badań. Potrzebujemy związków z różnymi ludźmi. Czy naprawdę warto tak łatwo ucinać wieloletnie relacje? 
Wierzę, że większość bliskich tak naprawdę często nieudolnie (bo nie wiedzą, bo kieruje nimi nieświadomy lęk, bo działają wszystkie możliwe błędy poznawcze i heurystyki – to temat na całkiem inny post), chce dla nas dobrze. I wierzę, że większość z nich, jak już oswoi się z nieznanym, pozna wybranka: pozbędzie się lęków i uprzedzeń oraz spojrzy obiektywnie. A jeśli jest on dobrym człowiekiem o dobrych intencjach, który nas dobrze traktuje: zaakceptuje go. Być może będą mieli wątpliwości, często bardzo stereotypowe (że przykuje cię do kaloryfera, że zamknie w domu, że każe zmienić wyznanie, odbierze dzieci i ubierze w burkę), czasem bardzo sensowne (że różnice kulturowe będą trudne do pokonania, że wyjedziesz z nim i nie będą cię już mieli blisko, że on cię oszukuje, że chce tylko wizy). Być może będzie trzeba spędzić sporo czasu słuchając, wyjaśniając, rozmawiając. Być może trzeba będzie po prostu przedstawić ich sobie i dać czasowi upłynąć. Ale wierzę, że warto przynajmniej dać im szansę. No i słuchać co mówią. Zwłaszcza, że osoba, która stoi z boku, potrafi spojrzeć z dystansem i zauważyć rzeczy, których my nie widzimy.
Oczywiście są sytuacje skrajne. Są ludzie tak przesiąknięci nienawiścią lub strachem, że jedyne na co ich stać to komentarze o zdradzie narodu, propozycje golenia głowy, teksty o dawaniu d..y „brudasowi”, stawianie ultimatum albo zakaz wprowadzania partnera do domu. Mam głęboką nadzieję, że z czasem takich postaw będzie mniej i mniej. Ale tak naprawdę taką retorykę bardzo łatwo odróżnić od racjonalnych argumentów, prawda?
Odcinajmy się więc od głupiego hejtu, ale poza tym dajmy naszym bliskim chociaż szansę, nie skreślajmy ich łatwo.
A piszę to wszystko, bo nie mogę przestać myśleć o tym, że może gdyby ta kobieta z pierwszego akapitu miała więcej wsparcia od bliskich, gdyby ich nie wyrzuciła ze swojego życia, nie doszłoby do tragedii?

Jak radzić sobie z różnicami w związku

Znacie moją teorię, że nic nie jest tak ważne dla udanego związku, jak dobre dopasowanie. Dopasowanie wcale jednak nie musi znaczyć podobieństwa. Ludzie różnią się pod bardzo wieloma względami i to jest super, bo gdybyśmy wszyscy byli tacy sami świat byłby okropnie nudny. Jednak różnorodność, która czyni świat fascynującym miejscem, niekoniecznie jest łatwa pod jednym dachem.
Różnice między ludźmi mogą mieć najróżniejszą naturę: od światopoglądowych przez osobowościowe po te związane z preferencjami, przyzwyczajeniami, gustem itp. Jedno jest katolikiem, drugie ateistą; jedno preferuje tradycyjny model rodziny, drugie: partnerski; ekstrawertyk i introwertyczka; pesymista z optymistką; jedno lubi co piątek imprezować, drugie: spędzać wolny czas na kanapie; jedno zmywa zaraz po gotowaniu, drugie zostawia gary na kilka godzin (lub dni). I tak dalej.
Różnice międzyludzkie są fajne, ciekawe, wartościowe i stymulujące, ale jeśli dwie osoby chcą dzielić życie, siłą rzeczy będzie dochodziło między nimi do konfliktów na ich tle. Niektóre z nich mogą być trudne lub niemożliwe do przeskoczenia (patrz: dobre dobranie się). Z innymi natomiast można sobie poradzić i jest na to parę strategii.

Wyobraźmy sobie Kasię i Krzyśka. Kasia i Krzysiek są ze sobą już dobrych kilka miesięcy i planują pierwszy wspólny wyjazd: na majowy długi weekend. Problem w tym, że mają bardzo różne wizje, jak ten wyjazd ma wyglądać. Krzysiek, jak przystało na ekstrawertyka, chciałby żeby pojechali – jak on co roku – z jego przyjaciółmi na Mazury, gdzie wynajmą razem domek, całymi dniami będą się kąpać w jeziorze, a wieczorami organizować ogniska i imprezy. Introwertycznej Kasi natomiast, na ich pierwszy wspólny wypad, marzy się romantyczny wyjazd we dwoje w góry. Mamy więc różnicę zdań i konflikt na jej tle. Jak można sobie z tym poradzić?
Moim zdaniem, to co charakteryzuje dobry sposób radzenia sobie z różnicami i konfliktami, to stopień zadowolenia obu zaangażowanych osób i stopień subiektywnie odczuwanej „sprawiedliwości” (który także rzutuje na satysfakcję). Uszeregowałam je wraz ze wrostem obu.
Strategia 1: walka. Kasia i Krzysiek mogą się pokłócić. On może jej wytknąć, że ona nigdy nie chce spotykać się z jego znajomymi, ona jemu – że on nigdy nie ma czasu tylko dla niej. I tak dalej – wszyscy możemy sobie wyobrazić dokąd taka wymiana zdań doprowadzi.
Strategia 2: unikanie. Kasia i Krzysiek, wiedząc, że mają różne opinie, ale nie chcąc się z tym zmierzyć, mogą unikać tematu. Najlepiej tak długo aż jedna z opcji stanie się niemożliwa. Albo obie.
Strategia 3: uleganie. Alternatywnie jedno z nich może też zrezygnować ze swoich preferencji na rzecz drugiego.
Tak naprawdę i unikanie i uleganie mogą czasami być dobrymi rozwiązaniami. Na dłuższą metę jednak obie te metody niosą ze sobą ryzyko: konflikty zepchnięte pod dywan w końcu mogą się wylać szerokim i niekontrolowanym strumieniem. A częste uleganie jednej osoby może doprowadzić do frustracji, poczucia niesprawiedliwości, „punktowania się” i rozliczania. Osoba, która cięgle ustępuje zazwyczaj po jakimś czasie zaczyna mieć pretensję do partnera zarówno o samo ustępowanie, jak i o brak docenienia go – bo jakoś tak już jest, że partner, który zazwyczaj stawia na swoim, łatwo przyzwyczaja sie do takiego stanu rzeczy i traktuje go jako coś oczywistego, wręcz należnego, zamiast zrekompensować poświęcenia przynajmniej dając wyraz wdzięczności i uznaniu. W poświęcającej się osobie narasta więc nie tylko frustracja związana z niespełnionymi oczekiwaniami i niezaspokojonymi potrzebami, ale dodatkowa typu „i po co ja to robię”, „niewdzięcznik jeden”.
Na szczęście są też bardziej konstruktywne sposoby:
Strategia 4: kompromis.
Kompromis to taka najbardziej oczywista rada, prawda? Ja trochę ustąpię, ty trochę ustąpisz, żadne z nas może nie będzie zadowolone w 100%, ale jakoś to będzie. Kasia i Krzysiek mogliby na przykład podzielić swój długi weekend na pół i spędzić każdą jego część inaczej (zapewne tracąc przy tym część czasu na przejazdy). Ewentualnie mogliby połączyć strategię 3 i 4 i dogadać się, że jedno ustąpi teraz, a drugie: za rok.
Kompromis to całkiem dobre rozwiązanie, a najlepiej sprawdza się w sytuacji, kiedy każdy rezygnuje z czegoś mało istotnego, a dostaje coś ważnego. Jak jednak określić co jest na ile dla kogo ważne i jak to porównać aby zapewnić pewien względny poziom poczucia „sprawiedliwości”?
I tu dochodzimy do ostatniej i jednocześnie mojej ulubionej opcji.
Strategia 5: współpraca.
Współpraca to taki trochę upgrade’owany kompromis. Chodzi w niej o to, żeby zminimalizować ustępowanie na rzecz wspólnie wypracowanego rozwiązania maksymalnie satysfakcjonującego obie strony. Nie jest to jednak takie proste: jeśli interesy/preferencje wydają się sprzeczne, trzeba się czasem nagimnastykować, aby osiągnąć rozwiązanie. Żeby do niego dojść, trzeba przebić się przez to co jest na powierzchni i otworzyć na poznanie i zrozumienie potrzeb drugiej osoby.
Kasia i Krzysiek nie mogą zatrzymać się na stwierdzeniu „on chce ze znajomymi na Mazury” i „ona chce we dwójkę w góry” – muszą oboje pójść dalej i zrozumieć jakie potrzeby stoją za tymi preferencjami. Dopiero, kiedy je poznają, będą w stanie wypracować rozwiązanie.
Na przykład mogą odkryć, że Krzyśkowi zależy na wyjeździe z przyjaciółmi – z którymi trzyma się od lat, a majowy wspólny wyjazd jest dla nich tradycją od czasu studiów – bo są oni dla niego jak rodzina. Z tatą nie ma kontaktu, a mama wiele lat temu wyszła za mąż i skupiła się na kolejnych młodszych dzieciach, i to własnie przyjaciele wspierali go we wszystkich ważnych i trudnych sytuacjach życiowych. Krzyśkowi bardzo zależy na tym, żeby lepiej poznali Kasię, bo czuje, że ich związek robi się poważny. Niestety jak dotąd nie było ku temu za wielu okazji. W sumie Krzysiek trochę się martwi, że Kasia nie lubi jego przyjaciół i dlatego unika spotkań z nimi, albo, że nie traktuje ich związku poważnie, skoro nie chce zbliżyć się z jego przyszywaną rodziną.
Kasia natomiast chciałaby spędzić trochę czasu sam na sam z ukochanym. Oboje dużo pracują, i nie mają go dla siebie za wiele. Kasia, jako osoba zdystansowana i powoli nawiązująca więź czuje, że potrzebuje takiego czasu tylko we dwoje. Spędzenie 5 dni w jednym domku z grupą obcych de facto ludzi i z zerową szansą na odseparowanie się od nich choćby na chwilę, trochę ją przeraża – podobnie jak duża zażyłość całej grupy. Sama nie ma tak bliskich przyjaciół i trochę zazdrości im tej relacji, a jednocześnie jest o nią zazdrosna, bo boi się, że przyjaciele okażą się dla Krzyśka ważniejsi niż ona. Natomiast góry, w których spędziła w dzieciństwie bardzo dużo szczęśliwych dni, to dla niej ważne miejscie, którym chciałaby sie podzielić z partnerem teraz, gdy ich związek robi się poważny.
Dopiero, kiedy już do tego wszystkiego dojdą, a byc może zejdą jeszcze głebiej, będą w stanie wypracować rozwiązanie które wyjdzie na przeciw wszystkim ważnym potrzebom. Na przykład mogą umówić się, że w maju pojadą na Mazury spędzić czas z przyjaciółmi Krzyśka, ale zamiast wynająć z nimi domek, zorganizują sobie oddzielne lokum w okolicy, dzieki czemu Kasia będzie miała przestrzeń na zregenerowanie sił psychicznych. Dodatkowo wygospodarują czas tylko dla siebie we dwoje, a Krzysiek – wiedząc już, co ją trapi – zadba o to, aby Kasia nie czuła się zepchnięta na bok w towarzystwie. Za to w czerwcu wezmą dodatkowe dwa dni wolnego i pojadą w góry.
To wszystko niezawsze jest proste. Czasami potrzeby, które tkwią u źródeł jakiś naszych preferencji są głęboko ukryte i sami nie do końca zdajemy sobie z nich sprawę. Czasem żeby do nich dojść trzeba naprawdę otworzyć się na drugą osobę, co zawsze jest trudne, bo takie odsłonięcie się czyni człowieka podatnym na zranienia i napawa go lękiem. Dlatego warto zadbać o dobrą komunikację w związku i o zbudowanie bezpiecznej przestrzeni na tego typu rozmowy.
Oczywiście nie każda różnica ma jakieś ukryte, głębokie korzenie. Czasami po prostu ona prasuje ręczniki i jest to dla niej oczywiste, bo w jej domu zawsze się tak robiło, a on nie prasuje i koniec. Ludzie mają całe mnóstwo takich „oczywistości”, z którymi idą przez życie wcale się nad nimi nie zastanawiając – dopóki nie zderzą się z „oczywistościami” drugiej osoby. Nie każde takie zderzenie wymaga grzebania sobie nawzajem w duszach, czasami aby wypracować wspólne rozwiązanie wystarczy wymienić się argumentami i racjonalnie je przeanalizować.
Ale nawet w sprawach prozaicznych, kompletnie pozbawionych drugiego dna warto dążyć do wspólnych rozwiązań zamiast walczyć albo unikać, prawda?

/Fot. unsplash

Image may contain: cloud and sky

Związek (mieszany) a rodzina

Na jakiejś grupie multi-kulti rozgorzała dyskusja dookoła tematu: czy wasi mężowie też ciągle wiszą na telefonie z rodziną? 

Mąż autorki pytania akurat rozmawia ze swoją z dużą intensywnością i częstotliwością, podczas gdy ona wolałaby aby poświęcał czas jej, albo takim rzeczom jak nauka języka i budowanie ich wspólnego życia. Posypały się odpowiedzi, ile czyj facet ma kontaktu z rodziną, ile mają go dziewczyny, które mieszkają za granicą, czy lepiej jak jest dużo czy mało i czy można komuś takie kontakty ograniczać.
I tak sobie myślę, że decydując się na stały związek (albo małżeństwo jeśli ktoś woli) z kimś, tworzymy z tą osobą nową rodzinę (tak, wiem, ktoś mnie zaraz poprawi, że aby mówić o zakładaniu rodziny, trzeba zrobić dziecko. Ja tak jednak tak nie uważam). Ta nowa rodzina powinna być przynajmniej tak samo ważna, jak rodzina urodzenia – a tak naprawdę to według mnie nawet ważniejsza. Uważam, że relacje z rodzicami czy rodzeństwem – chociaż ważne – powinny mieć pewne granice i być utrzymywane w taki sposób, aby nie oddziaływały negatywnie na inne aspekty życia (np związek, albo sytuację finansową). A jeśli partnerka czuje się samotna i zaniedbana to ten negatywny wpływ niewątpliwie ma miejsce.
No ale to tylko moja opinia. Wiem, że są na świecie osoby, dla których rodzina urodzenia na zawsze pozostanie najważniejsza (żona/mąż dziś jest, jutro nie ma, a matkę i ojca masz jednych). Mówi się, że jest to podejście szczególnie częste w pewnych kulturach, ale spotkałam się z nim także w Polsce. Nie zgadzam się, no ale każdy ma swój system wartości, prawda?
Problem pojawia się gdy w związku następuje konflikt systemów wartości. Jak to rozwiązać? Czyje podejście jest lepsze? Jedno tęskni za rodziną, drugie za wspólnie spędzonym czasem; dla jednego najważniejsi są rodzice, dla drugiego: małżonek i ewentualnie dzieci.
Jak rozsądzić kto ma rację? Nie da się.
Czy można ograniczać partnerowi kontakty z rodziną albo w ogóle kimkolwiek? No nie można.
Czy można się czuć odrzuconym jedząc samotnie kolejną kolację, czekając aż partner skończy rozmawiać? Można.
Mój eks miał w zwyczaju większość czasu wolnego od pracy wisieć na telefonie – nawet w okresie, kiedy ja do niego przyjeżdżałam w odwiedziny. Było mi bardzo przykro, czułam się nieważna i w sumie trochę lekceważona. Dlatego wiem, że taki stopień zaangażowania partnera w relacje rodzinne nie za bardzo mi pasuje. Jestem zadowolona, że mój Szanowny Małżonek rozmawia z rodziną średnio raz na tydzień – no i oczywiście spędza z nią większość czasu podczas wizyt w Maroku. Ja także nie gadam z rodzicami codziennie.
Dlatego powtórzę to po raz kolejny niczym mantrę: wszystko sprowadza się do dobrania sobie jak najlepiej pasującego elementu z puzzli naszego życia.
A jak jest u was? Pasujecie do siebie pod tym względem, czy nie za bardzo?

/fot. unsplash

Image may contain: plant and outdoor

Na co zwracać uwagę wchodząc w związek mieszany?

Często spotykam się z pytaniem: na co zwracać uwagę wchodząc w związek mieszany?
Postanowiłam zebrać tu swoje (subiektywne) przemyślenia na ten temat.

Po pierwsze – i jest to najważniejsza zasada, z której wynika wszystko inne – nie zgadzaj się na coś, z czym nie czujesz się komfortowo, albo na co byś się nie zgodziła z Polakiem, w imię różnic kulturowych i tego że potencjalny ukochany jest w innym kraju.
Postukałabyś się w głowę, gdyby poznany na fejsie Grzesiek po 2 tygodniach pisania, oświadczył, że cię kocha i żyć bez ciebie nie może? No to się postukaj, jak mówi Ci to Mohamed. Wyszłabyś za Tomka po kilku(nastu) miesiącach pisania i kilku spotkaniach, bo bez ślubu nie możecie być razem? Zgodziłabyś się na seks, na który nie jesteś gotowa, bo Krzysiek (lat 30+) nigdy jeszcze tego nie robił i tak bardzo tego pragnie? Zgodziłabyś się zmienić sposób ubierania albo krąg znajomych, bo Andrzejowi nie podoba się, że masz kolegów albo, że obcy mężczyźni widzą Twoje nogi?
No właśnie.
Druga rzecz, ważna zwłaszcza przy znajomościach zawieranych przez internet (ale nie tylko!): nie ma co ukrywać, jest wiele osób, które chcą przenieść się do Europy i wydaje im się, że małżeństwo jest na to najlepszym sposobem. Nie jest to rozumowanie pozbawione racji, bo o wizę w ten sposób łatwiej – o karcie pobytu nie wspominając. Dlatego, gdy zagaduje cię nieznajomy z kraju, w którym konieczna jest wiza do Europy, poza standardową ostrożnością, miej na uwadze również, że możesz być celem zakusów wizowca*. Albo: oszusta-naciągacza, bo oprócz panów, którzy marzą o przeniesieniu się do Europy, są też tacy, którym wystarczy wsparcie finansowe na odległość. Chora matka, utrata pracy (albo w ogóle jej brak), kosztowne studia brata, ślub siostry – jeśli takie wątki przewijają się w rozmowach z egzotycznym ukochanym, lepiej mieć się na baczności. O „amerykańskich” żołnierzach w Iraku/Afganistanie, spadkach i tajemniczych funduszach, wysyłanych przesyłką, za której odbiór trzeba pilnie zapłacić, nawet nie będę wspominała.

Skoro już mowa o wizowcach, zatrzymajmy się na chwilę przy kwestiach formalnych, bez których ten gatunek w ogóle by nie istniał. Jeśli Twój wybranek pochodzi spoza UE, prędzej czy później zapewne zetkniesz się z zagadnieniami wjazdowo-pobytowymi. Warto pamiętać o kilku sprawach:
– Wiza to dokument umożliwiający wjazd do danego kraju. Można na jej podstawie w nim przebywać przez okres jej ważności i tyle. Jeśli ktoś chce przebywać w danym kraju na dłużej, konieczne jest wyrobienie pozwolenia na pobyt.
– Jeśli twój luby przebywa poza UE, a wasza znajomość się rozwija, pewnie będziecie chcieli się spotkać. To może oznaczać, że on będzie potrzebował wizy: jeśli ma stałą pracę, środki na koncie itd, nie powinien mieć z tym większych problemów. Natomiast jeśli nie ma, lub też żeby zmniejszyć szansę odmowy, możesz chcieć wystawić mu zaproszenie. Zaproszenie to dokument wydawany (i rejestrowany) w Urzędzie Wojewódzkim. Nie jest on zamiennikiem wizy, ale może być częścią aplikacji o nią. Zanim jednak pobiegniesz go załatwiać, weź pod uwagę, że czyni cię on osobą odpowiedzialną za swojego gościa. Także finansowo, co może wiązać się z pokrywaniem kosztów jego deportacji, gdyby zdecydował się nie wracać zanim wygaśnie mu wiza. Zastanów się trzy razy, zanim weźmiesz na sobie odpowiedzialność za obcą osobę.
– Jeśli twój chłopak już był w Europie, kiedy się poznaliście, to niekoniecznie znaczy, że jego sytuacja jest uregulowana, a ty nie masz się czym martwić. Dlatego w twoim interesie będzie dowiedzieć się, na jakiej dokładnie podstawie przebywa (nielegalnie, wiza, pozwolenie na pobyt czasowy, pozwolenie na pobyt stały). Dopóki cudzoziemiec nie posiada pozwolenia na pobyt stały, będzie musiał co jakiś czas aplikować o kolejne pozwolenia, a tym samym – mieć ku nim podstawy. Trzeba pamiętać, że uzyskanie karty pobytu na podstawie małżeństwa jest stosunkowo łatwe i niektórym jawi się jako najlepsza droga do załatwienia tego problemu. W związku z tym warto mieć oczy (i zdrowy rozsądek) otwarte i dobrze orientować się w sytuacji. A jeśli kręci, ściemnia albo unika konkretów w rozmowie na te tematy: mieć się na baczności.
I tak jak mówiłam: nie musisz godzić się na coś, na co inaczej byś się nie zgodziła (np szybki ślub) dlatego, że ukochany nie może inaczej przyjechać/pozostać w Europie.

No i trzecia sprawa: różnice kulturowe. Już wspominałam, że nie musisz w ich imię robić nic, na co nie masz ochoty, niemniej warto mieć na uwadze, że one pewnie będą występować. I wziąć je na poważnie. Oczywiście to nie jest tak, że są one z góry złe: nowa kuchnia, muzyka, kino, moda, sposoby spędzania czasu, inne relacje rodzinne, inny stosunek do starszych osób itd – wiele rzeczy, które on wniesie do twojego życia może być ciekawych i wartościowych. Do tego dochodzą różnice indywidualne, które mogą sporo neutralizować (lub odwrotnie: zaostrzać).
Jednak to jak to wszystko wpłynie na was i wasz związek, najbardziej zależy od sposobu myślenia, systemu wartości i przekonań każdego z was. Prawda jest taka, że jeden Marokańczyk/Pakistanczyk/Turek drugiemu nierówny (tak samo jak Polak). Z czasem poznasz swojego wybranka lepiej i sama się przekonasz jaki jest. Ale zanim to nastąpi, nie zakładaj, że wiesz co on myśli. Weź pod uwagę, że może mieć zupełnie inne wyobrażenia dotyczące wszystkiego począwszy od modelu rodziny, przez pracę zawodową kobiet, twój styl ubierania się, stosunek do seksu, czy alkoholu, a nawet tego, czy danie sobie buziaka na ulicy jest ok czy nie. Może okaże się, że nie różnicie się tak bardzo (to nasz przypadek), może różnice będą wyraźne, ale dacie radę się jakoś dogadać, każde ustępując po trochu (w końcu każdy związek, to sztuka kompromisu). Może nigdy się nie dogadacie. A może w okienku komunikatora wszystko będzie wyglądało ok, a gdy on już dołączy do ciebie w Polsce (czy gdziekolwiek mieszkasz) okaże się, że czeka was bardzo ciężki okres adaptacji. Zupełnie inny tryb życia, inna mentalność ludzi dookoła, nawet inny klimat, tęsknota za rodziną, stres związany z papierami i z brakiem pracy przez pierwszy okres ich wyrabiania – to wszystko może być poważna próba dla świeżego związku. Nie każdy facet z importu jest w stanie przystosować się do stylu życia w Europie i do europejskiej żony. A ty – powtarzam – nie musisz iść na kompromisy, które kosztują cię za dużo. Jesteście w tym oboje, a różnice kulturowe działają w obie strony bi nie ma żadnego powodu, żeby tylko jedna osoba szła na ustępstwa.

*Wizowiec – potoczna określenie faceta, który wiąże się z kobietą po to aby uzyskać możliwość wjazdu do Europy i zalegalizowania pobytu (na podstawie małżeństwa).

/Fot. Unsplash
Image may contain: outdoor

Nieracjonalne obawy

Wiecie czego się sekretnie (i kompletnie nieracjonalnie) obawiam?
Znacie pewnie te filmy, gdzie ktoś ma wypadek i traci pamięć i nie pamięta swojego partnera. No to ja boję się własnie tego, tylko w wersji upgraded czyli, że Szalony Naukowiec nie tylko zapomina mnie, ale także język angielski (w którym się najczęściej porozumiewamy).
Tak, wiem, że to nie ma sensu, że takie amnezje są niezwykle rzadkie. Ba, wiem nawet, że język jest przechowywany w innej pamięci niż wydarzenia z życia (ale czy języki obce też?) i że ludzie którzy tracą pamięć nadal umieją mówić.
Tylko, ze to niczego nie zmienia