O pozwalaniu i zakazach

W ciągu ostatnich kilku tygodni ciągle natykam się na temat pozwalania kobietom na różne rzeczy przez facetów. Dodam, że chodzi o kobiety, z którymi są w związkach, nie np. o nieletnie córki.

Kilka razy przyjęło to formę pytania na forum przeznaczonym dla kobiet w związkach mieszanych (gdzie zdecydowana większość z kilkudziesięciu członkiń ma chłopaka/męża z Afryki Północnej): czy wasi partnerzy pozwalają wam wychodzić na imprezy czy też zakazują albo strzelają fochy? Nie jest to dosłowny cytat, ale dość zbliżony. Czy mąż pozwala ci się malować? albo czy mąż pozwala ci nosić spodnie z dziurami na tyłku? (tu znowu parafraza, spodnie o które pytano ilustrował filmik).
Ale była też rozmowa na forum kobiecym, o kilkudziesięciu tysiącach polskich członkiń. Dotyczyła mężczyzny, który zakazuje swojej dziewczynie (w związku 8 miesięcy) wychodzić na imprezy i wyjeżdżać koleżankami. Tutaj tym razem cytat: ale można to też rozumieć tak, że jakby pozwalał mi robić co tylko chcę, to by znaczyło, że mu nie zależy”.

Częstotliwość ostatnio jakby zrosła, ale bynajmniej nie jest to nowy temat. Jako posiadaczka męża z kraju muzułmańskiego i (powiedzmy) arabskiego, pytania o pozwalanie mi na różne rzeczy padają regularnie i obejmują w zasadzie wszystko od różnych fasonów ciuchów (mini, dekolty) i makijaż, po znajomych, chodzenie na imprezy i posiadanie kolegów, czy wyjazdy. Co ciekawe, co jakiś czas widuję w Internecie pytania odwrotne czy pozwalasz mężowi/partnerowi na…? Te najczęściej dotyczą wyjść z kolegami i na imprezy, wyjazdów i hobby.

Wyjaśnijmy sobie kilka spraw.

Po pierwsze perspektywa własna: (o czym już kiedyś pisałam)

W naszym związku nikt nikomu nie „POZWALA” ponieważ żadne z nas nie jest dzieckiem/podwładnym i nie wymaga pozwolenia. Jesteśmy parą autonomicznych, dorosłych ludzi, którzy sami o sobie decydują. Nie istnieje między nami temat uzyskiwania POZWOLENIA w kontekście innym niż aprobata wniosku urlopowego przez szefa przed wspólnym wyjazdem. Ubieram się, jak uważam, maluję się jak uważam, wychodzę ze znajomymi, mam kolegów. Ba! Wychodzę z kolegami. On tak samo: ubiera się jak chce wychodzi z kim chce, ma koleżanki.
Czy to znaczy, że nie bierzemy nawzajem swojego zdania pod uwagę? Oczywiście, że nie. Zawsze informujemy się o swoich planach, konsultujemy je ze sobą i często wspólne rzeczy stawiamy nad wszystkimi innymi – jednocześnie nie wymagając tego od siebie.

Po drugie perspektywa ogólna:

  1. Posiadanie znajomych, koleżanek, kolegów, hobby, zainteresowań i ogólnie życia poza związkiem jest normalne i naturalne. Tak samo jak posiadanie własnego gustu, i stylu ubierania się czy makijażu.
  2. Dorośli ludzie to autonomiczne jednostki, które mają prawo do decydowania o sobie w każdym zakresie, również we wszystkich powyższych tematach.
  3. Osoba z którą jesteśmy w związku nie ma prawa ZAKAZYWAĆ albo POZWALAĆ nam na różne rzeczy. Takie prawo mają rodzice w stosunku do dziecka, prawodawca, przełożony (o ile podpiszemy z nim umowę). Nie osoba z którą jesteśmy w związku.
  4. Osoba, która stosuje w związku zakazy i pozwolenia nie zasługuje na miano partnera. Partnerstwo opiera się na szacunku i równości, zakazywanie/pozwalanie drugiej osobie na różne rzeczy jest z definicji przeciwieństwem partnerstwa.
  5. Zakazy/pozwalanie nie są świadectwem tego, że drugiej sobie na nas zależy. One są świadectwem braku szacunku, braku zaufania i próby kontroli.

Według mnie to wszystko jest kwestia zaufania i szacunku do drugiej osoby. Ufamy sobie, a to oznacza także, że ufamy nawzajem swoim osądom, wyborom, swojemu zdrowemu rozsądkowi. Szanujemy partnera więc szanujemy też jego decyzje. Jeśli facet (albo kobieta, to jest naprawdę uniwersalne, ale z racji źródła tego tematu zostańmy na potrzeby gramatyki przy mężczyźnie), próbuje kontrolować kobietę, narzucać jej decyzje dotyczące jej własnego życia to najwyraźniej albo jej nie ufa albo nie szanuje.
Jednym z większych mitów współczesnych związków jest przekonanie, że bez zazdrości nie ma miłości i że kontrola drugiej osoby to oznaka miłości (a przynajmniej zależenia) i dbania o nią. Nie moi drodzy, nie jesteśmy w Zmierzchu. Miłość opiera się na zaufaniu i szacunku. To powinno być absolutnym, podstawowym standardem.

Jeśli uważasz, że osoba, z którą jesteś idzie na imprezę ze znajomymi żeby cię zdradzić – to po prostu jej nie ufasz. Jeśli uważasz że osoba z którą jesteś pozna kogoś w kawiarni/na siłowni/gdziekolwiek i postanowi cię zdradzić albo zostawić – to brakuje ci pewności siebie oraz jej nie ufasz. Jeśli sądzisz, że osoba z którą jesteś ubiera się lub maluje nieodpowiednio (a sam/a wiesz jak byłoby lepiej) – to nie szanujesz jej wyborów. A jeśli uważasz, że ale ja ufam jej/jemu, po prostu nie ufam innym ludziom – to nadal nie ufasz jej/jego osądowi sytuacji i doborowi znajomych.

Jeśli masz problem z zaufaniem, nie tolerujesz jego/jej znajomych albo stylu ubierania się (czy w ogóle czegokolwiek innego) – nie musisz być w tej relacji. Ale jeśli jesteś, to zakazy i pozwolenia nie są ok. Podobnie z resztą: awantury, krzyki i obrażanie się i fochy. Bo często bywa, że niby nie ma zakazu, ale jest taka awantura albo foch. A to zazwyczaj* formy bezpośredniego i pośredniego nacisku mające na celu przeforsowanie swojej woli. Facet, który urządza awanturę jeśli kobieta chce wyjść z koleżankami, albo obraża się na nią i karze ją cichymi dniami za wyjazd na wakacje, po prostu w inny sposób narzucić swoje zdanie. Chyba nie musze dodawać, że takie rzeczy również nie powinny mieć miejsca między dwojgiem dorosłych, szanujących się ludzi.

* zazwyczaj, gdyż oczywiście krzyk nie pojawia się wyłącznie, gdy ktoś chce przeforsować swoje zdanie, wiadomo.

Na zakończenie dodam jeszcze jedno.

Świat nie jest idealny. Jesteśmy ludźmi, mamy uczucia (a te często nie są całkiem racjonalne), problemy, kompleksy, trudności w budowaniu zaufania i całą masę innych rzeczy, które w nas siedzą. Jeśli ktoś doświadczył zdrady podczas wyjścia byłej/byłego na imprezę, ciężko się dziwić, że takie sytuacje w nowym związku, budzą dyskomfort. Jeśli czyiś rodzice nigdy nie wyjechali na wakacje oddzielnie, albo jeśli ktoś wychował się w kulturze, w której takie rzeczy jak babskie wyjazdy nie są przyjęte – trudno się dziwić, że może mieć przekonanie, że tak powinno być. To ok mieć z czymś problem.

Tylko, że problemy powinny być punktem startowym do pracy and sobą a nie do kontrolowania drugiej osoby.


Quo Vadis blogu?

Jedno Oko na Maroko powstało pod koniec 2018 roku jako strona na Fb. Kiedy je zakładałam, przyświecały mi dwie główne myśli:

  1. Po kilku latach obecności na grupach poświęconych związkom w ogóle i związkom mieszanym konkretnie, byłam trochę zmęczona. Z jednej strony pisaniem po kilka razy tych samach komentarzy, a z drugiej: ograniczeniami jeśli chodzi o długość i kontekst. Chciałam móc rozwinąć swoje myśli, rozpisać się, wyjaśnić punkt widzenia raz, a dobrze, a potem po prostu wrzucać do tego odnośniki w adekwatnych dyskusjach.
  2. Poza tym miałam wrażenie, że związki mieszane są traktowane w bardzo dziwny sposób, zarówno przez ludzi z zewnątrz jak i z wewnątrz. Chciałam rozbijać te stereotypy i pokazywać, że to mogą być relacje takie jak inne – po prostu dwojga ludzi, których łączy uczucie (i parę innych rzeczy).

I tak sobie na niej pisałam, przeplatałam historyjki z życia z przemyśleniami na różne związkowo-psychologiczne tematy. Mało kto to czytał, ale za bardzo się tym nie przejmowałam. Po jakimś czasie logistyka korzystania z FB jako repozytorium zapisów zaczęła mnie męczyć. Nie ma tam przecież żadnego spisu treści, żeby odnaleźć konkretny wpis trzeba scrollować w dół, co jest raczej upierdliwe zwłaszcza, że moje teksty były często długie. Możliwości edycji tekstu w poście na Fb właściwie nie istnieją. W końcu wpadłam na pomysł przeniesienia swojej pisaniny na platformę bloggerską. Pojawiło się archiwum, a pogrubienia, podkreślenia i kursywa stały się dostępne na wyciągnięcie ręki – było super.

Do czasu. Bo już na FB mało kto mnie czytał, to kto znalazłby tego bloga? Skoro pisałam na blogu, co zrobić z Fb? Wrzucanie tego samego mijałoby się z celem, ale w takim razie co publikować na fanpage’u? Kto będzie czytał obie te rzeczy? To chyba w tym czasie zaczęłam się zastanawiać nad czytelnikami i nad tym, skąd ich brać. No bo w końcu wkładałam sporo czasu i wysiłku myślowego w te swoje teksty – i uważałam, że ona naprawdę mają wartość i mogą się komuś przydać. Fanie by było, gdyby docierały do ludzi, nie?

Mniej więcej wtedy postanowiłam spróbować Instagrama. Szybko się zorientowałam, że ma on tę przewagę nad Facebookiem, że każdy profil (prywatny czy strony), działa tam dokładnie tak samo: każdym z nich można przeglądać i komentować treści innych. W tamtym czasie stroną na Fb praktycznie nie dało się tego robić. A ja po pierwsze miałam ochotę dyskutować (jednocześnie nie wpychając swojego – bardzo charakterystycznego i wyraźnie obcobrzmiącego – nazwiska w szambo komentarzy), a z drugiej strony pomyślałam sobie, że to świetny sposób docierania do potencjalnych odbiorców. Jeśli zabiorę głos w dyskusji, i to co powiem komuś przypadnie do gustu, to może wejść na moją stronę i przeczytać co piszę. Proste i oczywiste, prawda? I tak Jendo Oko dorobiło się profilu na Instagramie. Oczywiście dylemat, co publikować gdzie jak i kiedy znacznie się w tym momencie pogłębił. Zwłaszcza, że Instagram był i jest nastawiony na zdjęcia, ogranicza ilość tekstu do śmiesznych 2200 znaków, a ja chciałam pisać, a nie wrzucać obrazki!

Niedługo później zaczęła się pandemia. W tym samym czasie poznałam też Maję z Miłość w Czasach Strefowych, która – w przeciwieństwie do mnie – ma wiedzę o tym jak działają social media. Maja szybko mnie uświadomiła, że nie wystarczy pisać i komentować żeby znaleźć odbiorców. Wyjaśniła mi, o co chodzi z algorytmami, promowaniem kont, zasięgami, interakcjami itd. Powiedziała, że jeśli nie pokażę twarzy to nigdy do nikogo nie dotrę – bo ja do tego czasu nie wrzuciłam ani jednego swojego zdjęcia na żadną z licznych odsłon mojego bloga. Celowo. Ona też namówiła mnie na przeniesienie się z bloggera do WordPressa i na założenie swojej domeny.

Życie w czasie zarazy diametralnie się zmieniło, świat realny się skurczył, a rola świata wirtualnego: urosła. Prawdziwe życie ograniczało się do siedzenia w domu, pracy zdalnej i czytania newsów o pandemii. Blog stał się moim hobby. Zaczęłam pisać więcej, zaczęłam rozwijać swojego Instagrama (totalnie bez pomysłu ani strategii). Maja trochę ciągnęła mnie za sobą, doradzałą, czasem robiła shout outy. Myślałyśmy o jakimś wspólnym projekcie, dołączałyśmy do instawyzwań. To dzięki niej pojawiła się propozycja wywiadu dla portalu kobiecego. I pomyślałam „czemu nie?” Temat nie jest może tym, o czym chciałabym mówić (bo miał być głównie o weselu w Maroku), ale jednak wiadomo, dla większość ludzi w Polsce temat potencjalnie ciekawy i egzotyczny, a dla mnie nadal na tyle świeży, że fajny do opowiedzenia. No i była to szansa na dotarcie do szerszego grona potencjalnych odbiorców zainteresowanych tym, co chciałabym pisać. Po wywiadzie (jest zalinkowany tutaj na blogu, po prawej stronie), pojawiła się oferta wystąpienia w telewizji śniadaniowej To już było trochę za dużo jeśli chodzi o moje potrzeby autopromocji i parcie na szkło. Podziękowałam. Zwłaszcza, że to była oferta z TVP 🙂

I tak sobie pisałam i prowadziłam tego Instagrama oraz Fb.
Zaczęło się do mnie odzywać bardzo wielu panów, głównie z Afryki Północnej, którzy szukali wizy lub przygód. Już wcześniej pisałam o wizowcach, tym razem postanowiłam uruchomić cykl poświęcony oszustom. Gadałam z nimi (świetna rozrywka, kiedy nie możesz wyjść z domu), spisywałam obserwacje i wnioski. Potem zaczęłam rozmawiać z kobietami, które padły ofiarami takich ludzi. Kilka takich rozmów możecie znaleźć do dziś w zakładce Na Kozetce z Oszustem.

Moje zasięgi bynajmniej nie rosły lawinowo. Ba, przekonałam się, że bloga w ogóle prawie nikt nie czyta. Wpisy na IG docierały do większej (chociaż nadal małej) liczby ludzi. Bardzo mnie to frustrowało. Zawsze uważałam się za człowieka słowa pisanego, a nie przekazu obrazkowego (ani tym bardziej audiowizualnego). Było mi trochę przykro, że nikogo nie interesują moje teksty – które nadal uważałam za wartościowe i potencjalnie pomocne. Nie chciałam skupiać się na zdjęciach albo filmach, nie mówiąc już o nagrywaniu gadającej siebie. Starałam się wprowadzać w życie inne rady (na temat konstrukcji postów, doboru hasztagów, pory publikacji, ilości mojej własnej aktywności itd.), skupić się na prowadzeniu IG jako miejsca do pozyskiwania odbiorców, jednocześnie utrzymując bloga jako ten „właściwy” kontent. Pisałam więc teksty na blogu i zajawki (takie zwiastuny) na IG. Wiecie, jak trudno jest się zmieścić w takim limicie 2200 znaków i to jeszcze z hasztagami? A potem i tak posty miały lajki ale nie miały komentarzy, a blog wysychał. Jakby ludzie nie czytali ani tego ani tego, tylko lajkowali zdjęcia.

No ale w sumie w IG chodzi o zdjęcia, więc czego ja się spodziewałam?
Oczywiście są strony, które ludzie czytają. Są wpisy, które komentują. Im bardziej kontrowersyjne, tym chętniej. Im bardziej polaryzujące, tym lepiej. Im bardziej pogarszające nastrój, tym bardziej. Tylko, że ja nie mam do powiedzenia nic szczególnie kontrowersyjnego ani polaryzującego. Nawet jeśli mówię coś niepopularnego, czy zaskakującego, chyba robię to w taki sposób, że to nie wzbudza chęci kłócenia się ze mną.
Tak naprawdę, to co wzbudziło największe zainteresowanie, to posty, rozmowy i wpisy na temat wesela w Maroku. Co na pocżatku było dla mnie fajne (patrz: wywiad), ale w końcu stało się monotonne.

Myślę, że to to wszystko, połączone z ogólnym lekkim wyczerpaniem się tematów, sprawiło, że coraz mniej pisałam na blogu, a coraz bardziej ograniczałam się do postów na IG. Co oczywiście pogłębiło mój dysonans pt „co gdzie”, bo przecież nigdy nie planowałam prowadzić kilku platform z różną zawartością. Od początku to miał być jeden pamiętniko-przemyślnik.A teraz wszystko było rozbite między bloga, posty na IG i jeszcze stories. Bałagan.

Tymczasem sytuacja pandemiczna zaczęła się poprawiać, życie zaczęło wracać do normy, a moje instahobby: tym bardziej wygasać. Nie chciało mi się już pisać postów (skoro i tak nikt nie czytał), zaczęłam się ograniczać głównie do stories, które wydały mi się najbardziej interaktywną rzeczą dostępną na IG. I może najłatwiejszą do przyjęcia? Ciągle piszę o tym, co myślę, ale ograniczam się teraz zazwyczaj do krótkich komentarzy na stories, niż do dłuższych wpisów gdziekolwiek.

Jeszcze raz czy dwa zdecydowałam się na jakiś artykuł dla kogoś (ostatnio dla Onetu po raz milionowy odgrzałam temat marokańskiego wesela), ale coraz bardziej czuję, że to chyba nie to. Niby ciągle mam w głowie aspiracje do przełamywania stereotypów i dzielenia się doświadczeniem i przemyśleniami z nadzieją, że może komuś pomogą lub kogoś zainspirują. Może jestem zadufana w sobie, ale uważam, że wiele z nich jest wartościowych. Z drugiej strony zastanawiam się na ile zauroczyła mnie wizja chwili sławy? Czy to co mam do powiedzenia jest naprawdę warte po pierwsze mówienia (pisania), a po drugie słuchania (czytania)? A może jestem po prostu grafomanką jakich teraz tak wiele w Internecie? Może to wszystko powinno być po prostu pamiętnikiem i tyle? Wszak blog oryginalnie był właśnie wirtualnym pamiętnikiem. Czemu zależy mi na tym, żeby ludzie czytali to co piszę? Gdzie jest granica pomiędzy obalaniem stereotypów i normalizacją związków taki jak nasz, a zwykłym ekshibicjonizmem i uzależnieniem od dopaminy płynącej z lajków i poczucia, że kogoś interesuje moje życie?

Nie znam w tej chwili odpowiedzi na te pytania. Stoję chyba na jakimś rozdrożu i zastanawiam się, co dalej? Nie jestem pewna jaka przyszłość czeka tego bloga, strony na IG i fanpage’u na Fb. Być może Jeno Oko się zamknie. Albo spojrzy w innym kierunku?

Zobaczymy (nomen omen)